Ojesu.
Co to był za emocjonalny dzień. Wciąż w to wszystko nie
wierzę, w obfitość zdarzeń, wydarzeń, uśmiechów, śmiechów i tego wszystkiego co
sprawiło, że to był jeden z fajniejszych dni w ogóle.
Wszystko zaczęło się od tego, że spodobała mi się idea współprowadzenia
audycji w radio, co jest trochę ironiczne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że
jakieś półtora roku temu zrezygnowałam z opcji praktyk w innym radiu. Niemniej,
raz się żyje, zgłosiłam się wraz z koleżankami w listopadzie, pan odpisał, do zobaczenia w maju, okej, ale kiedy
tam maj, dużo czasu, dużo rzeczy na głowie, minie. Święta, jedne, drugie, Tom
Odell, happysad, majówka, o, 19 maja, już
jutro, już zaraz, ale super!.
No ale wtem maj przyszedł, ekscytacja też, nerwy o dziwo nie, jeszcze nie wtedy, no to wiecie, zaaferowanie, bilety, podróż, pogoda, emocje, to wszystko nie pozwoliło się martwić tym, że jednak ktoś może usiąść przed radioodbiornikiem i serio nas słuchać. Ja osobiście wszystkim odradzałam dodając, że to nic ciekawego, że bzdety, że dajcie spokój, piątek wieczorem, wiele fajniejszych rzeczy do robienia. Z wiadomości, które dostawałam w trakcie trwania audycji wnioskuję, że nikt mnie nie posłuchał.
Dzień zaczął się wspaniale, serio, to nie ironia, nie tym
razem. Gdyby nie fakt, że autobus na dworzec jechał drugie tyle, co powinien,
że kolejki – czy w piekarni czy kiosku wlekły się maksymalnie, i że wskoczyłam
do pociągu prawie przed jego odjazdem, nie miałabym na co narzekać. Dzięki temu
przynajmniej pierwsza godzina podróży minęła mi szybciutko, bo tyle zajęło mi
uspokojenie się. I czytanie Wzgórza Psów
mistrza Żulczyka.
Później pizza, jeden sklep i drugi, mcdonald, bo telefony
trzeba naładować, spacer, autobus, rossmann, RADIO, jezutojużjachcęstądiśćczyjeszczemożemyuciecczemunie?
Chyba było za późno.
Tu jednak nie mam na co narzekać, bo od tego momentu
wszystko potoczyło się tak szybko, że z tej godziny osiemnastej zrobiła się
dwudziesta i już trzeba się było żegnać. To było smutne. Ale wszystko to, co wcześniej, było super; od
czekania, aż załoga kończąca audycję się pożegna i my będziemy mogły usiąść
przy stole, dostać mikrofony, słuchawki, poprzez czekanie na wejście, śmieszki,
rozmowy między wejściami, śpiewanie, przygotowywanie się do śpiewania, logowanie
się na fejsbuka na radiowym komputerze kończąc na tym, że pan, do którego
redaktor zadzwonił, przeklął na wizji, a my wszyscy po sobie popatrzyliśmy i
wybuchliśmy śmiechem. To wcale nie była wina słabego, suchego żartu, dementuję
plotki wszelakie.
Nie wiem, co podobało mi się bardziej, i, jednocześnie, co
było bardziej abstrakcyjne. Czy to, że pan prowadzący jest super człowiekiem,
który sprawił, że wszelkie nerwy które się w nas kołowały, wraz z wejściem „on
air” po prostu minęły, czy to, że bardzo swobodnie się nam rozmawiało, a te
przejścia między wejściem na antenę a rozmowami, które toczyliśmy w trakcie były tak naturalne, zupełnie
jakbyśmy to robiły ZAWSZE, a nie dzisiaj, o tak niemal z doskoku. Z doniesień,
bo przecież Radeek, a możemy sobie podłączyć
telefony do prądu, podobno możemy startować na eurowizję 2018, bardzo
dobrane z nas trio, aż koniec końców naprawdę jak usłyszałyśmy, że to ostatnie
wejście, że już się żegnamy i pozdrawiamy, to zrobiło się nam smutno. Bardzo
smutno.
Później mcdonald, bo z tych nerwów, które z nas zeszły,
byłyśmy głodne; miało być jeszcze piwo przed nocnymi pociągami, ale skończyło
się na murku przed pałacem kultury. I samą podrożą, która była chyba
najbardziej niewygodną.
Od wyjścia z domu około godziny dziewiątej, do powrotu –
czwartej nad ranem, zjeździłyśmy pół Polski, zjadłyśmy dużo niezdrowych rzeczy,
jeździłyśmy metrem, ja – windą (a się ich boję!), aż w końcu wystąpiłyśmy w
radio, ktoś nas słuchał, ktoś komentował nasze poczynania, i mimo tego że
trudno w to uwierzyć – to serio się
wydarzyło.
To chyba najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłam w życiu.
:D