5/20/2017

O tym jak dobrowolnie przekroczyłam granice komfortu

Ojesu.

Co to był za emocjonalny dzień. Wciąż w to wszystko nie wierzę, w obfitość zdarzeń, wydarzeń, uśmiechów, śmiechów i tego wszystkiego co sprawiło, że to był jeden z fajniejszych dni w ogóle.

Wszystko zaczęło się od tego, że spodobała mi się idea współprowadzenia audycji w radio, co jest trochę ironiczne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jakieś półtora roku temu zrezygnowałam z opcji praktyk w innym radiu. Niemniej, raz się żyje, zgłosiłam się wraz z koleżankami w listopadzie, pan odpisał, do zobaczenia w maju, okej, ale kiedy tam maj, dużo czasu, dużo rzeczy na głowie, minie. Święta, jedne, drugie, Tom Odell, happysad, majówka, o, 19 maja, już jutro, już zaraz, ale super!.  

No ale wtem maj przyszedł, ekscytacja też, nerwy o dziwo nie, jeszcze nie wtedy, no to wiecie, zaaferowanie, bilety, podróż, pogoda, emocje, to wszystko nie pozwoliło się martwić tym, że jednak ktoś może usiąść przed radioodbiornikiem i serio nas słuchać. Ja osobiście wszystkim odradzałam dodając, że to nic ciekawego, że bzdety, że dajcie spokój, piątek wieczorem, wiele fajniejszych rzeczy do robienia. Z wiadomości, które dostawałam w trakcie trwania audycji wnioskuję, że nikt mnie nie posłuchał.

Dzień zaczął się wspaniale, serio, to nie ironia, nie tym razem. Gdyby nie fakt, że autobus na dworzec jechał drugie tyle, co powinien, że kolejki – czy w piekarni czy kiosku wlekły się maksymalnie, i że wskoczyłam do pociągu prawie przed jego odjazdem, nie miałabym na co narzekać. Dzięki temu przynajmniej pierwsza godzina podróży minęła mi szybciutko, bo tyle zajęło mi uspokojenie się. I czytanie Wzgórza Psów mistrza Żulczyka.

Później pizza, jeden sklep i drugi, mcdonald, bo telefony trzeba naładować, spacer, autobus, rossmann, RADIO,  jezutojużjachcęstądiśćczyjeszczemożemyuciecczemunie?

Chyba było za późno.

Tu jednak nie mam na co narzekać, bo od tego momentu wszystko potoczyło się tak szybko, że z tej godziny osiemnastej zrobiła się dwudziesta i już trzeba się było żegnać. To było smutne.  Ale wszystko to, co wcześniej, było super; od czekania, aż załoga kończąca audycję się pożegna i my będziemy mogły usiąść przy stole, dostać mikrofony, słuchawki, poprzez czekanie na wejście, śmieszki, rozmowy między wejściami, śpiewanie, przygotowywanie się do śpiewania, logowanie się na fejsbuka na radiowym komputerze kończąc na tym, że pan, do którego redaktor zadzwonił, przeklął na wizji, a my wszyscy po sobie popatrzyliśmy i wybuchliśmy śmiechem. To wcale nie była wina słabego, suchego żartu, dementuję plotki wszelakie.

Nie wiem, co podobało mi się bardziej, i, jednocześnie, co było bardziej abstrakcyjne. Czy to, że pan prowadzący jest super człowiekiem, który sprawił, że wszelkie nerwy które się w nas kołowały, wraz z wejściem „on air” po prostu minęły, czy to, że bardzo swobodnie się nam rozmawiało, a te przejścia między wejściem na antenę a rozmowami, które toczyliśmy w trakcie były tak naturalne, zupełnie jakbyśmy to robiły ZAWSZE, a nie dzisiaj, o tak niemal z doskoku. Z doniesień, bo przecież Radeek, a możemy sobie podłączyć telefony do prądu, podobno możemy startować na eurowizję 2018, bardzo dobrane z nas trio, aż koniec końców naprawdę jak usłyszałyśmy, że to ostatnie wejście, że już się żegnamy i pozdrawiamy, to zrobiło się nam smutno. Bardzo smutno.

Później mcdonald, bo z tych nerwów, które z nas zeszły, byłyśmy głodne; miało być jeszcze piwo przed nocnymi pociągami, ale skończyło się na murku przed pałacem kultury. I samą podrożą, która była chyba najbardziej niewygodną.

Od wyjścia z domu około godziny dziewiątej, do powrotu – czwartej nad ranem, zjeździłyśmy pół Polski, zjadłyśmy dużo niezdrowych rzeczy, jeździłyśmy metrem, ja – windą (a się ich boję!), aż w końcu wystąpiłyśmy w radio, ktoś nas słuchał, ktoś komentował nasze poczynania, i mimo tego że trudno w to uwierzyć – to serio się wydarzyło.

To chyba najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłam w życiu. :D

A może znajdzie się tu ktoś, kto słuchał saksów w piątkowy wieczór w MUZO.FM i zastanawiał się, co to są za chichotki tam przed mikrofonami?

5/18/2017

despasito despasito i to, co w życiu najważniejsze

Takie dni, jak dzisiejszy, są zbawieniem.

Nawet jeśli budzik dzwoni punktualnie o 6:00 i jeśli o 6:06 nadal leżysz w łóżku bo nie chce ci się wstać.

Nawet, jeśli o ósmej masz angielski a później prezentację, której tak bardzo ci się dzisiaj nie chce przedstawiać.

Nawet, jeśli czytasz wszystko z kartki, bo prezentacja na rzutniku się rozmazała i nic nie widzisz.

Nawet, jeśli później masz ważne spotkane, na które musisz iść, a na które ci cię nie chce, bo wolałabyś laptopa, łóżko i chipsy.

Bo po tym wszystkim dostajesz sms-a, a później, wieczorem, kiedy dzień zmierza ku końcowi, kiedy ludzie powoli się wyciszają, siedzisz nad Wisłą, przyglądasz się zachodowi słońca, biegającym ludziom, pijesz to frappe, i myślisz sobie, siedząc na tej trawie, patrząc na to wszystko i wszystkich wokół, że jednak jest fajnie.

Bo w końcu promotor mniej-więcej zatwierdził konspekt, i już jest krok do przodu.

Bo w końcu skończyłaś coś, co nie miało najmniejszego sensu. Bo znowu miałaś być kimkolwiek, a przecież jesteś jedyna w swoim rodzaju.

Bo masz z kim wyjść na to piwo, na ten rynek czy nad tą Wisłę.

Bo masz do kogoś zadzwonić, napisać wiadomość, z kim się pośmiać.

W tym wszystkim nie chodzi o to, by albo wiecznie być człowiekiem z różowymi okularami na nosie, albo znowu – smutasem, który widzi we wszystkim czarne rzeczy. O to chodzi, by znaleźć zdrowy balans, by mieć z kimś wyjść na to durne piwo, by sobie chodzić ulicą i śpiewać, by mieć te swoje guilty pleasures, by słuchać tego, co się chce, by robić to, co się chce, by się śmiać, płakać i czytać i pisać i oglądać i żyćNawet, jak spadnie deszcz. No dobra, wtedy nie, ale wiecie o co chodzi.

Takie przesłanie z dzisiejszego dnia. Dobrego dnia ;)

A teraz idę sobie słuchać tych guilty pleasure.



proszę, zabrońcie mi tego słuchać, ale to jest taaakie bardzo kojarzące się z latem, że nie mogę przestać zapętlać. 

5/07/2017

all that I want is to wake up fine

Jak to było, kawa bez kofeiny, piwo bez alkoholu, życie bez sensu.

I tak się chyba jakoś czuję, zupełnie bez sensu.

Niby się układa, niby leci czas przed siebie, niby cały czas coś jest, a tak naprawdę jednak okazuje się, w pewnym momencie, że dupa wołowa.

I to ja wcale nie mówię o tym, że chociaż raz w życiu chciałam zaszaleć, że  po tym jak zobaczyłam w lustrze, że całą grzywkę mam siwą, a później jak się ucieszyłam, że wracam do naturalnego koloru włosów, to poszłam do sklepu i kupiłam niebieską zmywalną farbę.

Która oczywiście nie wyszła, bo zamiast tego niebieskiego to ja mam końcówki, ale szare, mysie i ledwo widoczne. Jeżeli stanę na palcach, w słońcu, przy lustrze, to widać ale żeby tak bez, to jakoś niespecjalnie.

I śpię dużo, oglądam seriale, przeżywam kryzysy (np. bo netflix nie działał przez chwilę, a nie przez to że nie mam pomysłu na moją pracę magisterską, szanujmy się, priorytety), czytam książki, dużo, dobrych, ale jakoś – powtórzę się – jest bez sensu.

Chcę słońca. Muzyki głośnej. Ciepła. Radości. Żeby włożyć tą spódnicę, co ją oglądam właśnie w sklepie internetowym, i chyba po nią pójdę. Żeby tą narzutkę limonkową narzucić, a na nogi baletki włożyć. I tak biec gdzieś. Iść. Błądzić z rynku nad Wisłę (tak, nie potrafię trafić). Leżeć na trawie, a później zastanawiać się, jak stąd wrócę.

Ale mam do napisania konspekt, pracę, i wstęp do magisterki. 


Lato? Wakacje? Ile jeszcze?