2/19/2019

zniknęłam z radaru

W czerwcu minie dwa lata jak zostałam brutalnie, że tak powiem, wyrzucona z mieszkania. Do tej pory zachodzę w głowę, o co poszło bo na pewno nie o to, że spóźniłam się z zapłaceniem czynszu. Co było zresztą ustalone bo normalnie miałam się wyprowadzić za dwa tygodnie, po napisanej sesji. M. skutecznie poblokowała mnie we wszystkich social mediach, w których się obserwowałyśmy. W miarę jak emocje wtedy opadały, znalazłam na olx ogłoszenie, że wynajmie pokoj. Wtedy, jeszcze mój. Poprosiłam o zdjęcie ogłoszenia ze strony, jednocześnie dodając sobie jej profil do ulubionych. Teraz, masochistycznie, czasem tam zaglądam, by poprawić sobie samopoczucie, jaką jest idiotką i jakie ma wygórowane ceny (np. za używaną, mocno używaną pralkę jeszcze po starych właścicielach mieszkania). Cudem liczę też, że nie zagłodziła swojego pieska (bo z chomikiem szło jej gorzej - zostawiła go na weekend, w klatce pod stołem kuchennym, bez jedzenia).

Zdjęcia W. starannie usunęłam zaraz po tym, jak mi powiedział, że niemiłym z mojej strony jest stwierdzanie (bardziej: zgodzenie się z tym, co sam powiedział), że jest dupkiem. Jeszcze raz na jakiś czas wyskoczy mi jego twarz na komputerze, ale tak sobie myślę, że przecież lubiłam na niego patrzeć. To jego osobowość okazała się nadwyraz okrutna ;)

Profil M. coraz częściej wyskakuje mi na Facebooku. Raz podjęłam próbę usunięcia go ze znajomych, ale przecież już prawie klikając “usuń ze znajomych” pomyślałam, że może a nuż. Wykrakałam, bo odezwał się w listopadzie ale chyba nie spodobało mu się, że wciąż mieszkam w domu i szybko się to nie zmieni. Później koleżanka wyraziła chęć wzięcia udziału w wydarzeniu, które miał prowadzić. A jeszcze wcześniej okazało się, że jest w tej samej grupie, więc jakoś po prostu muszę obok niego istnieć. I nie przypominać sobie, jaki miał dotyk, uśmiech, a jaki cudowny głos. Losie, serio?

Sz. na szczęście nie dodał mnie do swoich znajomych, co wyszło mi w pewnym stopniu na dobre. W pewnym,  bo nie musiałam codziennie patrzeć na jego uśmiechniętą buzię; z drugiej strony przecież pamiętałam jego nazwisko, wobec czego od czasu do czasu wstukiwałam sobie to w wyszukiwarkę i robiłam research. Najbardziej rozśmieszyło mnie to, że wówczas gdy urywał się nam kontakt, jego największy argument brzmiał że “nie jest gotowy”. Tyle, że z dwa tygodnie później już był ;)

Na koniec wisienka na torcie - P. usunęłam z Facebooka bo wyjątkowo mnie zdenerwował, tyle, że nie zrobiłam tego na Instagramie. Lubiłam czasem podglądać, co tam, jak tam i w ogóle. Jako baczna obserwatorka stwierdziłam pewnego dnia, że totalnie wyładniał, zmienił okulary, zaczął się farbować - szmery bajery. No i jakbym zupełnie skusiła los - napisał. Gadaliśmy chyba z dwa tygodnie, ja zastanawiałam się skrycie, o co mu do diabła chodzi, i nawet dość szybko szydło wyszło z worka. Seks. No, dzięki, rzeczywiście jest to miłe, że zwodziłeś mnie za nos przez dwa tygodnie. Naprawdę, doceniam! :)

Czasem to ja się zastanawiam, czy mam na czole na wypisane halo przyciągam debili? Tak jak i współlokatorka, która wydawała się być moją dobrą koleżanką, po facetów, z którymi jakoś tam się to układało przez określony czas, wszystko kończy się tak samo. A ja nie, że mam dość, bo po czasie idzie nabrać do wszystkiego dystansu, tylko się zastanawiam, czemu.

Może po prostu zeszłam z radaru normalnych osób? Hmmm….

2/12/2019

Tomasz

Byłam w styczniu na koncercie. Jestem pełna podziwu dla samej siebie, że nie skapitulowałam w ostatnim momencie, jak to było w przypadku Korteza w listopadzie. Nie czułam się wówczas na siłach by iść, w dodatku, samotnie, w taki tłum ludzi. Serce boli mnie do tej pory, jak oglądam jakieś nagrania z tamtego występu. Teraz kopsnęłam się z przyjaciółką na Toma Odella. Nie chciało mi się. Namawiałam przyjaciółkę; nie olewajmy, chodźmy  mimo kwaśnych humorów. Nie musimy skakać i szaleć, posiedzimy i posłuchamy.

Mój plan co prawda nie zakładał, że w dziesiątej minucie przebywania na arenie wyleję na siebie piwo, no ale powiedzmy sobie szczerze, i tak długo wytrzymałam. Swoją drogą największą ironią tego wszystkiego jest fakt, że nie postawiłam tego durnego piwa obok nogi, bo przecież  “ktoś będzie przechodził i na bank się obleję, wyleję i zaleję innych ludzi”. No, spoko, dlatego wzięłam do ręki i z taką werwą ją ścisnęłam, że fjuuu wyleciało poleciało wszędzie i na wszystko.  Sądzę, że jestem idealnym partnerem do wspólnego spędzania czasu, zawsze poprawię wam humor, swoją niezdarnością.

Wracając jednak do samego koncertu: było cudnie. To było moje trzecie spotkanie z Tomem Odellem, chyba naintensywniejsze do tej pory. Dwa lata temu w Warszawie nie znałam wszystkich piosenek, zresztą na torwarze było bardzo kiepskie nagłośnienie. Z kolei w Poznaniu lał taki deszcz, koleżance było zimno i gdy tylko koncert się zaczął, poszłyśmy do mieszkania. Gdyby nie fakt, że do Krakowa musiałam dojechać, po tym oblaniu się najchętniej zawinęłabym się stamtąd w mig.  W odbiorze koncertu nie przeszkodziło więc to durne piwo ani ludzie, którzy non stop obok nas przechodzili, chcąc dostać się na płytę, jednocześnie zasłaniając nam cały możliwy widok na scenę. 

Tomasz ma w sobie coś takiego, co sprawia że nie można oderwać od niego wzroku. Głos na żywo jest identyczny jak na płycie, wobec czego na pewno nie jest tam montowane. Skacze po swoim fortepianie, wchodzi w tłum biorąc od swoich fanek piwo (jest jednak dżentelmentem, bo oddaje pusty kubeczek), aż w końcu rzuca się na tej scenie jak jakiś otępiały. Tak działa na niego muzyka, a on tak dziala na swoich fanów. Nawet jeśli siedzą spokojnie na trybunach. 

Za to lubię koncerty – za to, że ta sama muzyka, której słucham w ciągu dnia, na żywo wywiera na mnie zupełnie inne wrażenie. Za to, że mogę sobie moje wyobrażenie o danym artyście porównać z jego rzeczywistą osobą. Pośpiewać mimo braku talentu bo przecież w tłumie mój głos niczym się nie wyróżnia. Pewnie dlatego tak wyczekuję majowego koncertu Dawida Podsiadło czy happysadu, bo tak jakoś dawno mnie tam nie było.