12/30/2017

Co za rok, co za rok

Miłość, młodość, pożądanie.

Takie trzy słowa znalazłam w jednej z wielu facebookowych zabaw pod tytułem „trzy pierwsze słowa opiszą twój 2018 rok”. Niezbyt wierzę w takie rzeczy, ale to jakby dobry – jakiś – punkt zaczepienia do rozpoczęcia podsumowania minionego roku.

Dziwny był ten 2017, obfity w wiele smutnych wydarzeń, z których tylko niektóre można jakoś usprawiedliwić i podać racjonalny powód ich pojawienia się. Zdana sesja, wywalenie z mieszkania, dojeżdżanie przez dwa tygodnie do Krakowa prawie dzień w dzień, koncerty, wizyta w radio, kilka spotkań z fajnymi osóbkami, niestety pogrzeb dziadka, remont, niby spokój, który w ostatnich dwóch tygodniach grudnia okazał się nazbyt zwodniczy – to wszystko to tylko wierzchołek tego, co serio się działo. I w głowie, i w sercu i w ogóle.

Początek roku był spokojny, no, w miarę: zalałam komputer, zmieniłam, zdałam sesję z małymi perturbacjami czyli prawie składałam podanie o warunek, później w marcu był koncert Toma Odella, happysadu, nieco później radio, znów Warszawa, kolejne koncerty. W końcu wywalenie z mieszkania, czego nadal nie jestem w stanie ogarnąć, przyjąć do wiadomości i jakoś sobie tego sensownie ułożyć w głowie. Niepojęte, jak można nie znać ludzi, z którymi mieszka się przez 3 lata i niby zna się ich na pamięć. Wymienione zamki, problemy z odebraniem swoich rzeczy aż w końcu dojeżdżanie do Krakowa codziennie przez niemal dwa tygodnie. Działo się. Później było tylko lepiej – bo jeśli może być tylko gorzej, na pewno będzie 😉

Od sierpnia wszystko potoczyło się własnym dziwnym nieusłuchanym torem: dziadek, remont, problemy z mieszkaniem a w zasadzie brak chęci szukania go, to wszystko się na siebie nałożyło do tego stopnia, że pokój wynajęłam dopiero pod koniec września, w zasadzie biorąc już to, co jest: czyli prawie nic. Uczelnia, zmiana promotora, ten od ciasta, któremu nie smakowało, później olewanie z jego strony i to takie dziwne uczucie, że hej, wszyscy ludzie których znasz, i których obarczasz jakimś zaufaniem – nawet niewielkim niezauważalnym – koniec końców robią cię w konia.

Na 2018 nie mam żadnych planów – pasuje obronić magisterkę, odebrać dyplom, może zabrać się za prawko, skoro obiecałam komuś, że go przewiozę. Może wynająć nowe mieszkanie, może znów zaufać i może tym razem się na tym nie przejechać.


2018, please be good.

12/07/2017

oby było tak jak jest

Lubię takie tygodnie jak ten.

Trochę zwariowane, trochę zabiegane, a jednak spędzane w tak doborowym towarzystwie, że aż chciałoby się kliknąć gdzieś guzik „pause” i trochę się temu, z boku, poprzyglądać.

Są wyjścia na herbatę czy grzańca, jest układanie puzzli, dokładnie tych, mikołajkowych, których nikt mi nie chciał sprawić bo obawiali się, że będą mi (domownicy) musieli pomagać, więc je sobie wzięłam i trzeci wieczór ze współlokatorką układamy (siedzę właśnie w tych kawałeczkach obrazków, i trochę mam dość i udaję, że nie widzę), chodzenie o dwudziestej drugiej do żabki, po piwo, a później picie go przez dwa dni (nie polecam), podśpiewywanie świątecznych piosenek albo playlist podrzuconych przez spotify, aż w końcu siedzenie do późna… i wylegiwanie się w łóżku do późna… też. Są przeboje z uczelnią, z pamięcią i tym, że człowiek im starszy, tym bardziej cofa się w rozwoju.


I tak jakoś, właśnie, fajnie jest. Oby ten grudzień był dobrym miesiącem.

Zadziwiające, że zaczęłam co jakiś czas zapisywać coś w tamtym notesie. i tak jakoś lżej się śpi, jak człowiek co nieco z siebie wyrzuci.

a na dobitkę, to chciałam powiedzieć, że piszę petycję by zabronili Kortezowi wydawać takich przygnębiających płyt. ktoś poprze?


11/18/2017

kolejny notes do kolekcji

Wiesz co, kupiłam sobie notes. Milionowy, do kolekcji, boję się, że taki, w którym nie będę pisała, bo przecież jest do tego za piękny. Kupiłam go, bo potrzebowałam zająć czymś głowę, a przecież nic nie polepsza kobiecego nastroju jak zakupy. Chodząc po Tigerze miałam nieco inne odczucia, ale to jest teraz najmniej ważne.

Zająć głowę dlatego, że po raz pierwszy w życiu zostałam wystawiona.

Niby przez pracę, niby to rozumiem, niby to nie koniec świata.

Tyle, że w głowie mam rozpierduchę, w sercu wojnę, a w oczach niemal łzy ilekroć sobie pomyślę, że zrobiłam coś do kawy (całkiem dobrego), umalowałam się, ubrałam, byłam gotowa do wyjścia a jedyne, co dostałam to czy bardzo będę zła.

No raczej.


Ładny notes rekompensuje trochę bólu, cierpliwość po raz kolejny zostaje wystawiona na próbę, a ja, cóż, liczę, że to rzeczywiście ta praca. Co nie. 

11/08/2017

jak nie prawić komplementów

Jak nie reagować na specjalnie przyrządzoną przez kogoś potrawę, lekcja pierwsza.

Nigdy, przenigdy nie odpowiadajcie, na pytanie czy smakuje, że „całkiem dobra”.

Niesie to ze sobą dużo konsekwencji, na przykład takich, że ja pamiętam, i nie zapomnę, i użyję tego argumentu kiedy będzie trzeba ;)

A tak na serio, to niby miałam zdać relację z kolejnego spotkania, tyle, że tak naprawdę opowiadać nie ma czego. Odważyłam się zaprosić go do siebie i muszę przyznać, że to był dobry krok, bo jednak inaczej się zachowujemy otoczeni ludźmi, a inaczej w domowych pieleszach gadając w kuchni, w trakcie robienia herbaty. Poza tym oglądaliśmy film, jednak niezbyt uważnie ;) 

Wracając jednak do rzeczywistości, w piątek mam kolejne spotkanie z promotorem, po którym mam nadzieję ruszy coś w końcu z moją pracą, bo chyba  najwyższa pora ją zacząć pisać (jest połowa listopada).  Poza tym przyszła jesień, jest ciemno, szaro i buro, a ja nie mam chęci do czegokolwiek. 

A pasowałoby aktywować karty w bibliotece, może zacząć przygotowywać jakieś notatki do sesji, a tymczasem… Odpalam kolejne seriale, wynajduję filmy, które koniecznie muszę obejrzeć… i bądź tu człowieku mądry.

No nie ma jak.


Weź mnie ktoś do kina na nowe Listy do M.


11/05/2017

Trzy lata.

Trzy lata.

Nie wymyślę dziś niczego ciekawego, bo słowa jak na złość nie układają się w sensowną całość.

Po prostu – pamiętamy. Jak co roku. I jak każdego dnia z osobna.

W końcu i tak się tam kiedyś, gdzieś, spotkamy.

Trzymaj się.


A to, że czas leczy rany, to kłamstwo. Wierutne.

10/31/2017

aj łana łisz ju mery krismes


Jakoś humor mi siadł i w sumie nie wiem dokładnie dlaczego, bo ten październik był niby taki se, ale w ostatecznym rozrachunku wyszło na dobre. Pracka co prawda nie wyszła, po trzech dniach końcowo zrezygnowałam, ale inne rzeczy dobrze się rozwijają,

np. z Y(muszę mu wymyślić jakiś przydomek)  byłam na kawie, a później w kinie, i zostałam eksportowana pod same drzwi bloku, że światła we mnie świeciły dopóki nie zniknęłam,  i że może się jeszcze spotkamy, znaczy to raczej na pewno pytanie tylko kiedy,

że w końcu mam fajnego promotora który zamiast pobudzać i denerwować i stresować, to uspokaja jednocześnie mobilizując do pracy,

i że mimo wszystko chyba jakoś to się ułoży. Tu miało być coś poetyckiego o tym, żeby się nie przyzwyczajać, ani nie przywiązywać, ale takie rzeczy ładnie brzmią w teorii a w praktyce jest tak, że dostaję nerwów jak nie odpisuje jużrachciach bo to przecież znaczy, że na pewno coś źle napisałam i bez sensu. 

(Do tego już powinien być przyzwyczajony.)

Zaczynamy listopad, z pewnych znanych wielu powodów, smutny, ale jakoś tak. Święta idą i radość idzie.


bo uzależniłam się, co nie.

10/19/2017

jak się nie nastawiać?

Nie umiem rozmawiać z ludźmi.

Inaczej, staram się, robię co w mojej mocy żeby albo nie wyjść na nadgorliwą, ale też nie zapomnieć, że trzeba odpisać, bo po paru godzinach/dniach to już trochę wstyd.

Ogólnie to mam problem z tym, czasem, żeby rozeznać, czy ktoś się ze mnie zgrywa, czy ktoś chce nadal ze mną gadać, czy odpisuje jednak półsłówkami dlatego, że jestem nudną rozmówczynią. Byłoby prościej spytać, owszem, no ale to tez takie trochę drażliwe, bo „jednak pokazujesz, że nie ogarniasz”. A ja już i tak za dość nie ogarniam.

Wczoraj na przykład szukałam spódnicy, obeszłam sklep w te i we w te kilkukrotnie, po czym strapiona wróciłam do domu. Gdzie skapnęłam się, że jakby to, że tej spódnicy tam nie znalazłam to oczywistość, bo ona jest z innego sklepu. A mi się pomyliło, he, he.  Dla takich ludzi jak ja stworzyli sklepy internetowe, mówię Wam.

Chodzi mi o to, że jak z kimś mi się dobrze rozmawia, a znam tego kogoś dosyć krótko i nie wiem na ile „mogę sobie pozwolić”, to zawsz ogarnia mnie strach, że wyjdę na natręta, wariatkę, albo gorzej – na desperatkę. I nie umiem z tym walczyć i zagaduję i gadam/piszę zupełne głupoty……. That’s me. 

Mimo wszystko chyba jestem fajna. Tak się zastanawiam.


I jeszcze jedno: jak się nie nastawiać na cośkogoś?  

co do tak częstego dodawania postów, doszłam do wniosku, że chcę pisać więcej a częściej, nawet o tak błahych sprawach, żeby nie zwariować.

10/17/2017

love yourself


Żyjemy sobie w takich wspaniałych czasach, w których z jednej strony wszyscy trąbią do nas, że mamy czuć się dobrze w swoim ciele, że mamy „lubić siebie takimi jakimi jesteśmy” tylko po to żeby dziesięć stron dalej pisać o tym, że teraz modna to jest figura taka i taka, kolor włosów taki, a dzięki temu tuszowi do rzęs to nasze życie w ogóle będzie o milion razy lepsze.

No, na pewno.

Lepsze w kompleksy, jak już.

Lubię siebie. Mimo trochę krzywych nóg, rzęs i  brwi tak jasnych, że aż niewidocznych, dziwnego nosa i pieprzyka pod prawym okiem. Mimo małych cycków (a w zasadzie ich braku), tyłka aka deski i tego, że jestem wzrostu lilipuciego.

Niezależnie od tego jakbym chciała, nie będę miała ani metra osiemdziesiąt, ani długich bujnych blond włosów, ani tym bardziej ciemniejszych rzęs czy tych durnych brwi. Nie zmienię tego. Dlaczego mam więc się tym stresować? W sensie, po świecie chodzą miliardy różnych od siebie osób. I każdy ma w sobie coś, czego nie lubi. Niektóre rzeczy można zmienić, niektórych nie. Najłatwiej i najwygodniej przejść z nimi do porządku dziennego.

I serio się tym nie stresować, bo to odbiera pewność siebie I zabiera czas, i kosztuje nerwy, a jest tyle innych rzeczy, którymi wypada się denerwować, że takie coś to… meh, no po prostu meh.

Dlatego lubię siebie nawet, jeśli w supermarkecie nie dosięgam swoich ulubionych czipsów, kiedy wymarzona bluzka na płaskich cyckach wygląda tandetnie,  a rzęsy „mam”  po 5 minutach porządnego ich malowania.


Wolę się stresować czymś innym. Na to szkoda czasu ;)



10/14/2017

co jest ze mną nie tak?

Odpaliłam na spotify jesienną playlistę (choć jakoś te piosenki zupełnie mi do tej kategorii nie pasują) i pomyślałam, że ten tydzień był dziwny, zwariowany ale dziwny. I że może najwyższa pora zacząć doceniać to, co się w trakcie niego wydarzyło, skoro czas tak szybko mija a pamięć, jak to pamięć, jest ulotna i wybiórcza.

Doceniam ten tydzień, bo:
  1. … oddzwonili do mnie z firmy, do której złożyłam CV. co sprawiło (sam telefon), że zaczęłam biegać po mieszkaniu i szaleć i wariować, i ogólnie super uczucie, polecam.
  2. … uczelnia jest znośniejsza, jeśli nie bierze jej się na serio; jeśli nie zawsze słucha się wykładowców, jeśli włącza się olewawczy styl bycia. To pomaga.
  3. … byłam w końcu u lekarza, przemogłam strach i wszystko jest na dobrej drodze ku  lepszemu.
  4. … spotkałam się z „kolegą”, z którym rozmawiam od sierpnia, i to było bardzo miłe spotkanie mimo moich nerwów. w sumie tego samego dnia, idąc na spotkanie, do mnie zadzwonił (po raz pierwszy się słyszeliśmy) i rozmawialiśmy przez telefon dopóki się nie spotkaliśmy, i ktoś mi napisał, że skoro napisał „po”, to już jest okej, ale ja  się boję, nie lubię być wystawiana, nie lubię też snuć różnych scenariuszy a to właśnie w tym momencie robię. wypiliśmy kawę, pośmialiśmy się, cały czas przeczesywał włosy, i uśmiechał się i miał ładne oczy, i przytulił mnie na pożegnanie i czy ja już mogę się opamiętać?
  5. … byłam na rozmowie w wyżej wymienionej firmie….. a we wtorek idę na dzień próbny, bo podobno się spodobałam. i trochę się ekscytuję, bo bądź co bądź to moja pierwsza praca, tak wyszło, więc jestem pełna chęci i nadziei. i wciąż tak fruwam trochę nad ziemią.
  6. … udało  mi się w tym całym rozgardiaszu zmienić promotora, bo poprzedni odszedł na urlop, krzyż mu na drogę, niech utrudnia życie ludziom gdzieś indziej, mój nowy promotor wyszedł z założenia że „rok to dużo czasu” i ja od tej pory mam zamiar tą zasadę wyznawać. mam bardzo dużo czasu, akurat tyle, żeby sformułować nowy temat.
  7. ... był fajny, intensywny, dużo się działo, dobrego, dużo nerwów, niewypitych herbat, niezjedzonych śniadań, trochę biegania, trochę tłumu w stołówce, ale też uśmiechów bo „muszę dać znać koleżankom, że żyję, tak wiesz, przezorna zawsze ubezpieczona” i „no tak zrozumiałe, ja nie musiałem, bo jestem duży” i „no właśnie!”, i „czy mogę cię odprowadzić” i ja że nigdy nie byłam bardziej na tak.
I jak tu nie popaść w paranoję?
PS. Czy trzeba czekać na kolejne spotkanie, czy można samej zainicjować? Tylko poważne odpowiedzi ;)





10/11/2017

awkward and desperate for love

Witam witam i o zdrowie pytam!

A tak na serio, to, hejka, dawno mnie nie było, bo nie miałam Internetu, ale dzisiaj zostałam podłączona do świata żywych, mogę już marnotrawić czas z pełną odpowiedzialnością, mogę zarzucić wszelką produktywność, zapomnieć o jej istnieniu i z powrotem przepaść w czeluściach internetu, bezsensownych stron, głupich memów… W KOŃCU.

A tak serio, to zaczęłam piąty rok i jeśli kiedykolwiek bardzo mi się nie chciało, to dzisiaj, w tym właśnie momencie, nie chce mi się jeszcze bardziej. Tak totalnie i zupełnie. Nie wiem czy to przez pogodę (potrzebuję słońca), dwa tygodnie bez internetu (nieaktualne), czy przez to, że uczelnia od siebie odpycha i w ogóle nagromadziło się tyle spraw, że bez kija nie podchodź.

Pozytywne podejście do życia jest fajne, ale zależy kiedy. W rozmowach, jak najbardziej, bo dlaczego cię ktoś, kogo zobaczysz pierwszy raz na oczy, ma zaklasyfikować jako tego smutasa. W żartach również, bo lepiej niech mówią, o, nosi różowe okulary. Ale jak wracam do tego domu, siadam na łóżku to ogarnia mnie jedno wielkie M E H. 

Dlatego idę siać negatywną energię gdzieś indziej, chciałam dać tylko znać, że żyję. I trzymajcie jutro kciuki, bo jak mi się coś uda, to się pochwalę. Hejeczka!



8/25/2017

los lubi sobie stroić żarty


Od każdego miesiąca czegoś oczekujemy. Poprzedni zawsze jest ten gorszy, następny zawsze pretenduje do bycia najlepszym. Gdzieś po drodze, między kawą do śniadania a herbatą do kanapki zajadanej wieczorem przed serialem dzieje się w s z y s t k o. Los ma swoje fanaberie, nie słucha, nie daje szansy, nie powtarza niczego dwa razy.

Mój sierpień miał być cudowny, a okazał się jakąś porażką, w której minęły dwa pierwsze tygodnie, a później już było tylko gorzej.

Mieliśmy się spotkać całą rodziną, ale w  milszych okolicznościach niż stypa po pogrzebie, po którym nikt nie miał sił do niczego, a szczególnie do gadania i uśmiechania się.

Nie chodzę na pogrzeby, dlatego wydaje mi się, że nigdy nie upłakałam się na nich tak, jak na tym jednym, sierpniowym.

Życie co prawda wraca do normy, życie toczy się dalej, ale gdzieś w kącie głowy, a może w tych drzwiach zamkniętych do pokoju, których już ten ktoś nigdy nie otworzy, jest taka myśl, że hej, miało być inaczej. Nie na to się panie losie umawialiśmy, nie na to 2017 się zgadzaliśmy.

Wszystko idzie nie tak, jak powinno, a na domiar złego jak człowiek lekko się po tej tragedii otrząsnął to przyszedł remont… I tak jakby szkoda, że noce są już zimne bo chyba wolałabym spać pod gołym niebem niż w zagraconym meblami z salonu pokojem.

Nie dodam, że jest koniec sierpnia a ja nadal nie mam mieszkania w Krakowie.

To co, już tylko spokój, tak do grudnia, poproszę.

Lu.

7/22/2017

trzy miesiące temu

A poza tym kierując się zasadą, że najlepiej zawróżyć sobie czymś kimś głowę, żeby za dużo nie myśleć, wyszłam z kimś się spotkać, wyszłam do ludzi, mimo nerwów, ściśniętego żołądka i ogólnie złego przeczucia i ja wam szczerze mówię, ja się do ludzi nie nadaję. “Randka”, której bym randką nie nazwała była okropna, i ja już oto w tym momencie kończę wychodzenie poza sferę swojego komfortu bo to jest zupełnie nieopłacalne zajęcie.

Trzy miesiące temu (właśnie poprawiłam „dwa” na „trzy”, dlaczego ten czas tak leci) postanowiłam wyjść poza sferę swojego komfortu. Pożałowałam nie raz, nie dwa, ba, cierpiałam dwie godziny, ale jestem osobą miłą, ogólnie dobrze wychowaną więc brnęłam. Zła byłam wówczas, dlatego szerzej się z tym nie dzieliłam, ale, skoro siedzę w domu, nic się nie dzieje, a jednak pasuje Wam znak życia okazać, well…

Tu wypada powiedzieć, że ja naprawdę staram się nie mieć uprzedzeń. Staram się też nie wierzyć za bardzo zdjęciom profilowym, bo wiadomo, tu trochę rozjaśnię, tam pociemnię, tu dodam taki filtr, a tu taki i później się okazuje, że tu jakby zupełnie inna osoba była. No właśnie, staram się, bo choć ów panicz na zdjęciu prezentował się całkiem nieźle, to jak go zobaczyłam to tak ekhm.  Wiecie, zarost gimnazjalisty, wprawdzie koszula w kratę ale jakaś taka widać, że nie każdy będzie w niej wyglądać okej.

No ale dobrze, Lu nadal uśmiechała się do złej gry; była nawet na tyle miła, że nie pisnęła słówka jak jegomość w drodze do „knajpy” przynajmniej z dziesięć razy przyznał się do tego, że ja to właściwie skąpy jestem. Miałam ochotę mu odpowiedzieć, że to jakby widać, ale wiecie. Że redbulla nie pije, bo za drogi, a on jest skąpy. Bo to i tam to, aż w końcu i sramto. Nie naciągałam go więc na nic, kawusię wypiłam widząc jak raczy się obiadem, bo mi jakoś apetyt poszedł w siną dal.

Ale to nic!! Najlepsze zostało na koniec: oto bowiem zbieramy się do wyjścia (muszę mówić, że usiadł przy stoliku pierwszy???), ja już planuję nieco drogę ucieczki, jak by tu iść żeby iść samej, ale dobra, odprowadzi mnie na przystanek, ja w głowie czysta kalkulacja, gdzie jest ten najbliższy?? O, udało się, tramwaj – patrzę z nadzieją – za trzy minuty, to ja już dziękuję, to ja sobie poczekam, nie, poczekam z tobą, to nie problem, skądże. Tramwaju weź przyjeżdżaj. Najbardziej niezręczne trzy minuty życia to nic przy tym sztywnym pożegnaniu – machaniu dłońmi, i wskakiwaniu do tramwaju, o, boże, dziękuję, że to już koniec.

No to tak wygląda wychodzenie ze sfery (dys)komfortu. Podziękowałam paniczowi tego samego dnia, bo po co marnować sobie wzajemnie czas. I dziwić się, że od czasu spotkania z X przed ponad rokiem to było moje drugie wyjście?

A z updejtów, to siedzę w domu, czytam, stukam słówka z norweskiego, otagowuję stare posty na drugim blogu (jest ich ponad dwieście) i ogólnie bawię się w opiekunkę uroczego maltańczyka, którego pan weterynarz nazwał ostatnio wodzem.



Mieszkam w tak nienormalnym domu, że nie mam prawa mieć nawet nadziei na bycie normalną.

A z takich totalnych smaczków, to ostatnio koleś usunął „matcha”, bo jakby powiedziałam, że mam większe ambicje od wyglądania, a jeśli koniecznie sobie chce na coś popatrzeć, to niech kupi sobie wiadomą gazetę w kiosku. SERIO?

7/09/2017

Nerwy nerwy i po zdrowiu

Kiedyś, jak ktoś mi powiedział, że „odchorujesz te nerwy” to zazwyczaj wybuchałam śmiechem. No bo jak to, odchorować coś, co już jest jakby przeszłością? Dobre sobie. No. Ale później przyszła sesja, zostałam wyj*bana z mieszkania, praktyki były niewiadomą pod względem takim, czy uznają nam godziny czy nie, a jeśli nie to w jak bardzo głębokiej dupie jesteśmy (odpowiedź: bardzo głębokiej), a jak już się to w końcu wszystko jakoś się unormowało, to, cóż…

Odchorowałam.

Można oczywiście żartować sobie, że nerwy to na zdrowie wyjdą, a ta grypa żołądkowa to idealny sposób na detoks. Prawda jest jednak taka, że niejedzenie przez dwa dni, i siedzenie w pozycji wiadomo jakiej i wiadomo gdzie nie zwiastowało niczego oprócz niewyspania, zakwasów i głodu takiego, że rzuciłam się na zupę jakbym jedzenia – zamiast dwóch dni – nie widziała  z miesiąc. Tutaj też prawdziwą twarz pokazali „przyjaciele”, na przykład pies, który z jednej strony wspierał mnie swoją obecnością, kładąc głowę na kolanach, ale też wspinając się po mojej klatce piersiowej, by jednak wyrwać mi z ust tego wafla, co to go jadłam z utęsknieniem w oczach. Nie wiedziałam nawet, że przez te wszystkie „anomalie”, brak snu, brak jedzenia, mogą opóźnić się kobiece dni.

Podsumowując, tydzień nerwów przypłacam dwutygodniowym odchorowywaniem. Zaprzyjaźniłam się z łóżkiem, krakersami i poczuciem wyżucia, które towarzyszy mi częściej, niżbym tego chciała.

W ramach dobrego dbania o siebie i poprawiania sobie humoru, nie tylko czekam z utęsknieniem na swoje zamówienia, książki czy prezenty. Podstawą treat yourself jest zrobiony pedicure i strasznie oczojebny pomarańczowy odcień lakieru, na który chyba w życiu bym się nie zdecydowała gdyby nie fakt, że w pomieszczeniu było ciemno, a odcień na wzorniku taki straszny nie był.

Mam nadzieję, że w końcu uda mi się wyzdrowieć i obiecuję, że wtedy ani przez chwilę nie będę myślała o rzeczach, które mnie denerwują bardziej, niż bym tego chciała.


Lato. Trzeba w końcu wyluzować, co nie? 

6/20/2017

niewychowana jestem

Co prawda miałam się wyprowadzać, zmieniać mieszkanie, zaczynać ostatni rok studiów od nowa. W najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałabym, że z mieszkania zostanę wyrzucona, a wyprowadzą mnie rodzice, bo nie będę w stanie spojrzeć – na szczęście byłej już – współlokatorce w oczy. Nie przypuszczałabym również, że zostanę przez jej chłopaka nazwana niewychowaną, ta sytuacja jest jednak tak pokręcona, tak dla mnie wręcz niemożliwa i jakaś wyrwana z kosmosu, że jestem w stanie uwierzyć we wszystko.

Także, albo – przede wszystkim – w to, że uchowaj mnie od związków, w których facet gra główne skrzypce, a ja stoję za nim skulona bo boję się powiedzieć słowa, by pana i władcy nie zdenerwować.

We wtorek śmiałam się, że ciekawe, czy panowie prędzej skończą remont elewacji, czy może ja się wcześniej wyprowadzę. Do końca w nich wierzyłam. Przestałam, w momencie otrzymania wiadomości, że w mieszkaniu zostały wymienione zamki, bo „zalegam z czynszem, a tak w zasadzie to nigdy nie płaciłam w terminie” ;) Pomyślałam, wtedy, że o nie, proszę mnie wpuścić, biorę swoje rzeczy i dziękuję, do widzenia. Z jednej strony jestem wdzięczna, że nie stało się to w maju, kiedy miałabym gdzieś pół miesiąca codziennego dojeżdżania na uczelnię z domu. Z drugiej, jakby jest środek sesji, egzaminy i praktyki, wobec czego, dojeżdżam… codziennie ;’)

Dzisiaj na przykład miałam, po powrocie z uczelni, ambitne plany nauki, ale pudła stoją, rzeczy stoją, wszystko stoi, a mnie taki burdel i bajzel denerwuje. Nie, żebym jakąś estetką była, albo może panią domu, tylko wiecie, to działa na zasadzie odkurzania pustyni. Dwa pudła opróżniłam, dwa stoją, a ja nie mam sił.

Nie mam sił również dlatego, że po raz kolejny dałam się nieźle omamić człowiekowi, z którym jeszcze we wtorek umawiałam się na wyjście do kina i na obiad, a kilka dni później zostałam wywalona. Na zbity, co by nie powiedzieć, pysk, ale właśnie wczoraj się rozwiązało, że to chodzi raczej o chłopaka tejże, któremu nie podpadłam, a który mieszka z nią od grudnia. No coś mu się nie spodobałam, niewychowana jestem w końcu, jego własne słowa, więc może za cicho w tym pokoju siedziałam?

Kuriozalna sytuacja stała się w momencie, kiedy znalazłam ogłoszenie, w którym współlokatorka chce ponownie wynająć ten pokój, mimo, że jeszcze wówczas nie byłam wyprowadzona, a na zdjęciach tegoż były moje prywatne i osobiste rzeczy. Nie wspominając o fakcie, że w grudniu, kiedy poinformowała mnie o tym, że wprowadza się chłopak, a ja poprosiłam czy mogę domieszkać do czerwca, zapewniała, że chce ten pokój jakoś dla nich wykorzystać ;)

Mam nadzieję, że trafi jej się w końcu jakiś porządny współlokator, taki z opowieści internetowych. Tego jej życzę! ;)


(A sobie zdanego egzaminu z zarządzania).

6/07/2017

kyl my plyz

Jejuśku.

Dlaczego ten czas tak leci jak oszalały. Powtarzam po raz milionowy, ale ja naprawdę zatrzymałam się gdzieś na etapie stycznia, ewentualnie lutego kiedy to moja studencka kariera wisiała na włosku, kiedy sesja się kończyła a z nią siła i chęci do czegokolwiek, i kiedy – o zgrozo – obiecywałam sobie, że do tego egzaminu, co go trzykrotnie poprawiałam, to ja teraz – z dwóch semestrów go mam za dwa tygodnie – przyłożę się tak jak nigdy do niczego się w życiu jeszcze nie przyłożyłam. No przecież tu nie trzeba być jasnowidzem żeby wiedzieć, że ja przecież palcem nie ruszyłam, do wczoraj bo wczoraj wydrukowałam notatki, i tak się pytałam nieśmiało ludzi, czy to już prawie tak jakbym była nauczona ale ludzie powiedzieli, że nie i jest mi z tego powodu smutno. Żeby jednak nauka szła mi lepiej, ta czy jakakolwiek inna, to poszłam sobie kupić potrzebne do niej rzeczy, znaczy poszłam po kartki, a wróciłam z kartkami i naklejkami i innymi niezbyt koniecznymi pierdołami. Co nie.

Poza tym wyprowadzam się pod koniec czerwca z tego oto lokum i jest mi niesamowicie przykro bo mieszkałam tu trzy lata i trudno się rozstać z okolicą i współlokatorką i w ogóle… Ha ha ha, aż sobie prawie uwierzyłam. Nie no, chodzi o to, że ja się muszę spakować. Trzy lata zwożenia rzeczy na mieszkanie skutkuje tym, że tych rzeczy jest za d u ż o i na samą myśl że to trzeba spakować, popakować, poukładać, porozkręcać to mnie skręca. Bo mi się nie chce, jestem leniem. Najgorsze jednak dopiero przyjdzie, bo toć od października jeśli się chce tą parszywą magisterkę napisać i obronić to trzeba mieć gdzie  mieszkać, a dojeżdżanie mi się nie widzi; pamiętam szukanie mieszkania przed trzema laty i to jest taka straszna gehenna, to jest takie straszne doświadczenie, że ja chętnie bym to oddała komuś innemu, niech ktoś mi znajdzie, i ja się podporządkuję.

A na domiar złego ostatnio tak mnie wszyscy denerwują, że ja naprawdę chciałabym jakieś kontakty międzyludzkie utrzymywać, ale ja nie potrafię się nie denerwować na innych jeśli ci coś mi robią. Na przykład nie oddają mi książek, które za nich wypożyczyłam i później świecę oczami w bibliotece i unikam wzroku i mówię cicho „tak wyszło”, nie lubię też upominać się o swoje, co jest w sumie głupie ale kto powiedział że ja jestem mądra (nie ja). Przez chwilę nawet myślałam nad tym by napisać książkę pod tytułem „jak dać się wykorzystać [przez przypadek]” i ja sądzę, że to byłby bestseller na skalę światową i w ogóle chyba temu powinnam poświęcić czas a nie magisterce, do której np. tworzyłam konspekt przez trzy miesiące w bólach we łzach i w pocie czoła żeby tylko dogodzić promotorowi, a jak już mi się to udało to się okazało że chyba zmieni mi się od października promotor i czy to już enough to kill myself??

Z takimi dławiącymi pytaniami ja się żegnam, miałam powiedzieć, że idę do notatek, przynajmniej pozaznaczać to, co potrzebne, ale ja się chyba nie chcę dzisiaj jeszcze bardziej zdołować. 


5/20/2017

O tym jak dobrowolnie przekroczyłam granice komfortu

Ojesu.

Co to był za emocjonalny dzień. Wciąż w to wszystko nie wierzę, w obfitość zdarzeń, wydarzeń, uśmiechów, śmiechów i tego wszystkiego co sprawiło, że to był jeden z fajniejszych dni w ogóle.

Wszystko zaczęło się od tego, że spodobała mi się idea współprowadzenia audycji w radio, co jest trochę ironiczne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jakieś półtora roku temu zrezygnowałam z opcji praktyk w innym radiu. Niemniej, raz się żyje, zgłosiłam się wraz z koleżankami w listopadzie, pan odpisał, do zobaczenia w maju, okej, ale kiedy tam maj, dużo czasu, dużo rzeczy na głowie, minie. Święta, jedne, drugie, Tom Odell, happysad, majówka, o, 19 maja, już jutro, już zaraz, ale super!.  

No ale wtem maj przyszedł, ekscytacja też, nerwy o dziwo nie, jeszcze nie wtedy, no to wiecie, zaaferowanie, bilety, podróż, pogoda, emocje, to wszystko nie pozwoliło się martwić tym, że jednak ktoś może usiąść przed radioodbiornikiem i serio nas słuchać. Ja osobiście wszystkim odradzałam dodając, że to nic ciekawego, że bzdety, że dajcie spokój, piątek wieczorem, wiele fajniejszych rzeczy do robienia. Z wiadomości, które dostawałam w trakcie trwania audycji wnioskuję, że nikt mnie nie posłuchał.

Dzień zaczął się wspaniale, serio, to nie ironia, nie tym razem. Gdyby nie fakt, że autobus na dworzec jechał drugie tyle, co powinien, że kolejki – czy w piekarni czy kiosku wlekły się maksymalnie, i że wskoczyłam do pociągu prawie przed jego odjazdem, nie miałabym na co narzekać. Dzięki temu przynajmniej pierwsza godzina podróży minęła mi szybciutko, bo tyle zajęło mi uspokojenie się. I czytanie Wzgórza Psów mistrza Żulczyka.

Później pizza, jeden sklep i drugi, mcdonald, bo telefony trzeba naładować, spacer, autobus, rossmann, RADIO,  jezutojużjachcęstądiśćczyjeszczemożemyuciecczemunie?

Chyba było za późno.

Tu jednak nie mam na co narzekać, bo od tego momentu wszystko potoczyło się tak szybko, że z tej godziny osiemnastej zrobiła się dwudziesta i już trzeba się było żegnać. To było smutne.  Ale wszystko to, co wcześniej, było super; od czekania, aż załoga kończąca audycję się pożegna i my będziemy mogły usiąść przy stole, dostać mikrofony, słuchawki, poprzez czekanie na wejście, śmieszki, rozmowy między wejściami, śpiewanie, przygotowywanie się do śpiewania, logowanie się na fejsbuka na radiowym komputerze kończąc na tym, że pan, do którego redaktor zadzwonił, przeklął na wizji, a my wszyscy po sobie popatrzyliśmy i wybuchliśmy śmiechem. To wcale nie była wina słabego, suchego żartu, dementuję plotki wszelakie.

Nie wiem, co podobało mi się bardziej, i, jednocześnie, co było bardziej abstrakcyjne. Czy to, że pan prowadzący jest super człowiekiem, który sprawił, że wszelkie nerwy które się w nas kołowały, wraz z wejściem „on air” po prostu minęły, czy to, że bardzo swobodnie się nam rozmawiało, a te przejścia między wejściem na antenę a rozmowami, które toczyliśmy w trakcie były tak naturalne, zupełnie jakbyśmy to robiły ZAWSZE, a nie dzisiaj, o tak niemal z doskoku. Z doniesień, bo przecież Radeek, a możemy sobie podłączyć telefony do prądu, podobno możemy startować na eurowizję 2018, bardzo dobrane z nas trio, aż koniec końców naprawdę jak usłyszałyśmy, że to ostatnie wejście, że już się żegnamy i pozdrawiamy, to zrobiło się nam smutno. Bardzo smutno.

Później mcdonald, bo z tych nerwów, które z nas zeszły, byłyśmy głodne; miało być jeszcze piwo przed nocnymi pociągami, ale skończyło się na murku przed pałacem kultury. I samą podrożą, która była chyba najbardziej niewygodną.

Od wyjścia z domu około godziny dziewiątej, do powrotu – czwartej nad ranem, zjeździłyśmy pół Polski, zjadłyśmy dużo niezdrowych rzeczy, jeździłyśmy metrem, ja – windą (a się ich boję!), aż w końcu wystąpiłyśmy w radio, ktoś nas słuchał, ktoś komentował nasze poczynania, i mimo tego że trudno w to uwierzyć – to serio się wydarzyło.

To chyba najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłam w życiu. :D

A może znajdzie się tu ktoś, kto słuchał saksów w piątkowy wieczór w MUZO.FM i zastanawiał się, co to są za chichotki tam przed mikrofonami?

5/18/2017

despasito despasito i to, co w życiu najważniejsze

Takie dni, jak dzisiejszy, są zbawieniem.

Nawet jeśli budzik dzwoni punktualnie o 6:00 i jeśli o 6:06 nadal leżysz w łóżku bo nie chce ci się wstać.

Nawet, jeśli o ósmej masz angielski a później prezentację, której tak bardzo ci się dzisiaj nie chce przedstawiać.

Nawet, jeśli czytasz wszystko z kartki, bo prezentacja na rzutniku się rozmazała i nic nie widzisz.

Nawet, jeśli później masz ważne spotkane, na które musisz iść, a na które ci cię nie chce, bo wolałabyś laptopa, łóżko i chipsy.

Bo po tym wszystkim dostajesz sms-a, a później, wieczorem, kiedy dzień zmierza ku końcowi, kiedy ludzie powoli się wyciszają, siedzisz nad Wisłą, przyglądasz się zachodowi słońca, biegającym ludziom, pijesz to frappe, i myślisz sobie, siedząc na tej trawie, patrząc na to wszystko i wszystkich wokół, że jednak jest fajnie.

Bo w końcu promotor mniej-więcej zatwierdził konspekt, i już jest krok do przodu.

Bo w końcu skończyłaś coś, co nie miało najmniejszego sensu. Bo znowu miałaś być kimkolwiek, a przecież jesteś jedyna w swoim rodzaju.

Bo masz z kim wyjść na to piwo, na ten rynek czy nad tą Wisłę.

Bo masz do kogoś zadzwonić, napisać wiadomość, z kim się pośmiać.

W tym wszystkim nie chodzi o to, by albo wiecznie być człowiekiem z różowymi okularami na nosie, albo znowu – smutasem, który widzi we wszystkim czarne rzeczy. O to chodzi, by znaleźć zdrowy balans, by mieć z kimś wyjść na to durne piwo, by sobie chodzić ulicą i śpiewać, by mieć te swoje guilty pleasures, by słuchać tego, co się chce, by robić to, co się chce, by się śmiać, płakać i czytać i pisać i oglądać i żyćNawet, jak spadnie deszcz. No dobra, wtedy nie, ale wiecie o co chodzi.

Takie przesłanie z dzisiejszego dnia. Dobrego dnia ;)

A teraz idę sobie słuchać tych guilty pleasure.



proszę, zabrońcie mi tego słuchać, ale to jest taaakie bardzo kojarzące się z latem, że nie mogę przestać zapętlać. 

5/07/2017

all that I want is to wake up fine

Jak to było, kawa bez kofeiny, piwo bez alkoholu, życie bez sensu.

I tak się chyba jakoś czuję, zupełnie bez sensu.

Niby się układa, niby leci czas przed siebie, niby cały czas coś jest, a tak naprawdę jednak okazuje się, w pewnym momencie, że dupa wołowa.

I to ja wcale nie mówię o tym, że chociaż raz w życiu chciałam zaszaleć, że  po tym jak zobaczyłam w lustrze, że całą grzywkę mam siwą, a później jak się ucieszyłam, że wracam do naturalnego koloru włosów, to poszłam do sklepu i kupiłam niebieską zmywalną farbę.

Która oczywiście nie wyszła, bo zamiast tego niebieskiego to ja mam końcówki, ale szare, mysie i ledwo widoczne. Jeżeli stanę na palcach, w słońcu, przy lustrze, to widać ale żeby tak bez, to jakoś niespecjalnie.

I śpię dużo, oglądam seriale, przeżywam kryzysy (np. bo netflix nie działał przez chwilę, a nie przez to że nie mam pomysłu na moją pracę magisterską, szanujmy się, priorytety), czytam książki, dużo, dobrych, ale jakoś – powtórzę się – jest bez sensu.

Chcę słońca. Muzyki głośnej. Ciepła. Radości. Żeby włożyć tą spódnicę, co ją oglądam właśnie w sklepie internetowym, i chyba po nią pójdę. Żeby tą narzutkę limonkową narzucić, a na nogi baletki włożyć. I tak biec gdzieś. Iść. Błądzić z rynku nad Wisłę (tak, nie potrafię trafić). Leżeć na trawie, a później zastanawiać się, jak stąd wrócę.

Ale mam do napisania konspekt, pracę, i wstęp do magisterki. 


Lato? Wakacje? Ile jeszcze?


4/26/2017

bo ponoć głupota nie boli, a nadzieja jest matką głupich

Jestem niezrównanym mistrzem dawania drugich szans nawet wtedy, gdy ten ktoś nie zasługuje. Jestem mistrzem wierzenia, że w każdym człowieku jest coś dobrego nawet, jeśli nie widziałam tego na własne oczy. Przy tym wszystkim jestem beznadziejna w wyrzucaniu osób, rzeczy i obrazów z głowy. Raz się w niej coś pojawi i nie będzie mogło wyjść.

To też nie jest tak, że usilnie złapałam się jakiegoś wspomnienia, którego nie chcę puścić bo trzyma mnie przy życiu.

Dzisiaj nawet marudzenie mi nie wychodzi, a powinno, bo to co się dzieje, to jest jakaś komedia, w której proszę szanownego państwa ja wcale ale to wcale nie chciałam brać udziału.

Z Tym Od Kota (TOK) nie widziałam się od roku. Jakoś w połowie kwietnia roku 2016 się widzieliśmy, i w tym miejscu chciałabym podziękowac mojej cudownej pamięci, i wyobraźni, przez które to wcześniej wymienione pamiętam wszystko, dokładnie wszystko, z najmniejszymi szczegółami których to bym chciała nie pamiętać.

Wiem, że tupciając do tej kamienicy na rogu spotkałam pana żula, który to pan żul niosąc puszkę piwa w ręku spytał mnie, czy bym się przypadkiem z nim nie napiła; a później weszłam do tej kamienicy, po tych drewnianych schodach, przez ten przedsionek też przeszłam, zapukałam, i weszłam do pokoju, w którym przywitało mnie kocisko które poczuło się chyba zagrożone. Wiem, że było wino (“takie kupiłem, bo mówiłaś, że lubisz”), ciasteczka (“specjalnie do sklepu poszedłem!”) i Netflix, na dźwięk którego wybuchnęłam śmiechem. Był Tom Burton, niewygodne krzesło przy biurku na którym wiłam się w każdy możliwy sposób; z nogami na biurku, jedną, obiema, z opartymi na jego krześle; były tez te cholerne ciastka które jadłam tak, by nie pokruszyć, a to było trudne, jeszcze dlatego, że gapił się na mnie, próbującą nie nakruszyć, i mnie to peszyło, bo patrzył ukradkiem śmiejąc się od uch do ucha, więc kruszyłam i jeszcze bardziej się wkurzałam. Było delikatne mizianie po tychże nogach, co to nie mogły znaleźć miejsca; pamiętam też że był kot, który manewrował między szklankami z winem, raz czy dwa zarzucając niebezpiecznie ogonem, kot próbujący zwrócić na siebie uwage. Tak naprawdę było wszystko; oglądanie się za siebie gdy odprowadził na autobus, ciekawe czy sie obejrzy, czy nie, ale drodzy państwo,

co mi z tego, że się obejrzał, jak już później prawie się nie odezwał?

Jezu, jak ja tego wszystkiego nie cierpię. Tego, że przejeżdżam codziennie obok tej parszywej kamienicy, wokół której chodziłam i chodziłam, bo zawsze przychodziłam za wcześnie i mi było głupio, bo może jeszcze nie posprzątał. Tego, że jak sobie o mnie przypomni (wciąż nie wiem czemu) to do mnie pisze, i ja już naprawdę próbuję być niemiła, ale też niestety moją wadą jest to, że ja nie potrafię być  niemiła i mścić się na ludziach, bo to nie w mojej naturze zupełnie. Więc pytam, co jest, co się stało, i u licha nigdy nie dostaję sensownej odpowiedzi.  Jednocześnie nie potrafię powiedzieć “basta! daj mi święty spokój” bo czuje się odpowiedzialna za kogoś, kto o mnie nie pamięta (albo pamięta, jeśli i KIEDY chce).

A poza tym kierując się zasadą, że najlepiej zawróżyć sobie czymś kimś głowę, żeby za dużo nie myśleć, wyszłam z kimś się spotkać, wyszłam do ludzi, mimo nerwów, ściśniętego żołądka i ogólnie złego przeczucia i ja wam szczerze mówię, ja się do ludzi nie nadaję. “Randka”, której bym randką nie nazwała była okropna, i ja już oto w tym momencie kończę wychodzenie poza sferę swojego komfortu bo to jest zupełnie nieopłacalne zajęcie.

Tymczasem dostałam wiadomość od TOK i idę sobie chyba strzelić czymś w głowę, ot tak, w nauczkę za głupotę.


4/17/2017

easter

Wszystko powoli wraca do normy.

To jest, można już jeść to, czego miałoby braknąć, bo teraz zaraz się zepsuje więc trzeba pałaszować nawet, jeśli już się nie da.

Przy stole najczęściej powtarzanym wyrażeniem jest „nie zmieszczę już nic.. oooooooo, sałateczka, tak, tak, dołóż”.

Albo to, że we wtorek do pracy, szkoły, do szarych obowiązków. Naprzemiennie.

Później, że jakoś ta pogoda się skiepściła, i że chyba święta jej się pomyliły.

Następnie, że dopiero co było Boże Narodzenie, i gdzie ten czas mija.

Narzekanie, że tego się nie zrobiło a tamtego nie posprzątało.

I że jutro w końcu się odpocznie, bo już będzie po świętach.

No bo ile można?


A tak na serio to święta są przereklamowane, i nie mówię tego dlatego, że mam zły humor, tylko że raczej nudzi ten sam powtarzalny schemat. Jedzenie, przebywanie ze sobą choć na to się ochoty nie ma i tym podobne. Na szczęście jednak święta na wykończeniu i w końcu będzie można spokojnie do życia wrócić. Żeby się tylko jeszcze ciepełko zrobiło.


4/09/2017

nope



 Jak byłam w gimnazjum ktoś, kto kończył studia, ba, kto kończył liceum był dla mnie mega stary. Na zasadzie, że nie miałabym o czym z nim rozmawiać, pewnie to już stateczny człowiek z pewnymi planami na przyszłość. Twardo stąpający po ziemi, wiedzący czego chce od życia. Później poszłam do liceum i okazało się, że to brednia. Wtedy uważałam, że jeżeli robi się już ten licencjat, jeśli ma się ten dyplom w kieszeni to wtedy na bank się jest już mądrym, no bo jednak to już coś.  Sądziłam tym samym, że jeśli ktoś się dostanie na tą magisterkę, to już w ogóle hulaj duszo, piekła nie ma. No i wtedy poszłam na tą magisterkę, wpadłam w wir wydarzeń i… 

… to wszystko jest przereklamowane. Ludzie nie mądrzeją z wiekiem, ani tym bardziej wraz z rozwojem swojej „kariery”. Głupieją. Albo przynajmniej nie mądrzeją, tylko nadal się gubią, nadal mają wywalone, nadal im się chce spać, nadal oglądają te same seriale, śmieją się z tych samych rzeczy i po prostu mają dość. Nieustannie.



To już w ogóle inna sprawa, bo dostrzegłam, że mamy dość wszystkiego. Tego, że trzeba wstać rano i mieć zajęcia do południa, bo taki dzień rozwalony; dość  mamy tych zajęć na południe, bo niby możemy się wyspać ale dzień też jest rozwalony; tego, że pada deszcz bo jest zimno, ale kiedy jest słońce to też źle bo akurat siedzimy na uczelni i nie możemy z niego korzystać. Z tego, że wybieramy tego promotora bo był fajny, ale okazuje się niefajny, ale już za późno na zmianę. Tego, że tamta się tak wymądrza (ale jednak pasuje trzymać język za zębami, bo notatki się przydadzą), a tamta milczy i jest jakaś dziwna. 

Serio, narzekanie powinno się stać naszym sportem zawodowym. O to postuluje. I o to, bym w końcu nie zostawiała rzeczy na ostatnią chwilę (choć nadal utwierdzam się w przekonaniu, że tylko wtedy jestem tak niesamowicie produktywna).

Tymczasem idą święta, nie mogę się doczekać, kill me now.

3/28/2017

nastrój sponsoruje odell i kawalec

Moja chrypa jest idealnym zwieńczeniem poprzedniego tygodnia. Bo co dosadniej powie:  to był popaprany, ale bardzo dobry tydzień. 

Ogólnie to wiecie, ja jestem introwertyczny typ człowieka, który jeden wyjazd będzie przeżywał X czasu, choćby dlatego że po prostu wyszedł do ludzi innych niż ci, których spotyka codziennie na uczelni. Szczęśliwie więc w poniedziałek obudziłam się z bolącym gardłem i chyba gorączką, więc już wiedziałam że to będzie dobry tydzień. Poumierałam więc tego dnia co moje, pospałam, poużalałam się nad swoim marnym losem, z milion razy przeklęłam za to, że wymyśliłam ten durny wyjazd i że po co, lepiej było siedzieć przy komputerze, a nie, że się zachciało.

We wtorek wstałam zła, zziąbnięta, ale z walizą w ręce, torbą pod pachą pojechałam. Nie sama, przecież. W polskim busie szybko zeszło, pięć godzin minęło między palcami. Szybko do ho(s)telu, zostawić bagaże, później coś zjeść i w sumie tak wyszło, że pod torwarem byłyśmy godzinę przed tym jak wpuszczali. Tu muszę przyznać, że na wielu koncertach się było – może nie w torwarze ale w mniejszych klubach, i do organizacji nie mogę się przyczepić. Kolejka szła szybko, dużo szatni wobec czego tłum minimalny, w toaletach zero kolejek, tak samo dobrowolność przy wyborze miejsc – toć to trybuny, miejsca nienumerowane. Od momentu jak Tom wyszedł na scenę, zaczęła się magia w dosłownym słowa znaczeniu. Choć widziałam go na scenie jako punkcik w (zielonej?) marynarce z blond czupryną, to i tak dostałam dużo więcej, niż oczekiwałam. Skaczącego po fortepianie i głośnikach Odella nie da się zapomnieć. A już wykonania Another love na żywo to w ogóle. Na Magnetised to na przykład czekałam do ostaniej piosenki, i już byłam prawie na śmierć obrażona, że kopsnęłam się do wawy tylko po to, by mi tej piosenki nie zagrał? Bezczel jeden. Ale wynagrodził, zagrał, zaprosił na scenę parę, para się zaręczyła, Odell stwierdził że KOSIAM WAS, co było rzecz jasna urocze, dodając, że obiecuje, że z każdym koncertem w Polsce jego polski będzie lepszy. Trzymam za słowo!

Na drugi dzień trochę pozwiedzałyśmy, tj. połaziłyśmy po starówce, zjadłyśmy przepyszne śniadanie (OMG, PRZEPYSZNE) i wróciłyśmy do Krakowa. Bardzo niewygodnie się nam jechało, i pięć godzin przemęczyłam się, bo tu było niewygodnie, tak niewygodnie, tu o szybę źle, tu tyłek boli, tam noga ścierpła, jeden koleś gada przez telefon prawie non stop, inny z kolei nie wie, do czego służą słuchawki. Nawet książki nie tknęłam, więc zła i naburmuszona wracałam na mieszkanie, po drodze odebrałam………. KSIĄŻKI, co by innego, i jak weszłam do domu, jak wypiłam herbatę… jak zapadłam w sen, to spałam dziesięć godzin.

Nazajutrz ostatkiem sił udałam się na seminarium i chociaż tyle, że pan przyjął wstępnie CHYBA temat, bo wiecie, nie powiedział nie, a to prawie jak pochwała z jego ust.

Oczywiście gardło pobolewało z mniejszym lub większym skutkiem, ale c’mon, jest się na wyjeździe to takim czymś jak gardłem to się człowiek nie przejmuje. No ja też się nie przejmowałam, dopóki w sobotę nie zaniemówiłam, no ale oleję happysadów? 



No się wie, ze nie oleję. I choć nie skakałam, i choć nie pchałam się w tłum (życie mi miłe), stałam sobie na balkonie prawie nad sceną, przyglądając się dzikim pląsom Jakuba, który to drogie panie i panowie, w końcu zaczął się ruszać.  W końcu przestał być słupem soli. No, to tak wtedy pomyślałam, bo jak skoczył w tłum to tak jakby odebrało mi gadkę i byłam jak jedne wielkie WHAT THE FUCK IS GOING ON, gdzie on jest, a on proszę państwa, w tłumie, na rękach niesion, wielki wokalista, klękajcie narody. Wyściskali go, wyściskali, a później odstawili na scenę. Od tamtego momentu jestem jak I’m done, widziałam wszystko, śmiało mogę umierać.
 
Na dziś dzień w sumie nadal nie mówię, chrypię, ale co moje, to moje, uczelnia nie zając, zdrowie zdrowiem, ale chyba jednak ta muzyka, te koncerty i ta energia są fajne. Tego wszystkim życzę!

 i cicho. wcale nie dokształcałam się w autobusie do warszawy z twórczości toma. wcale, prawie że w ogóle. ej no, nie oceniajcie mnie.