Powoli wyrastam z dzielenia się tym, co się u mnie dzieje.
Może dlatego, że w zasadzie nic szczególnego. Siedzę w domu, biorę lekarstwa i
próbuję nie marnować tego czasu.
Jednocześnie słucham nowej płyty Dawida Podsiadło i czuję
się przez nią rozwalona psychicznie. Tak bardzo wpasowuje się ona w to, co
siedzi mi w głowie, że chyba to taka moja domowa psychoterapia, słuchanie tych
wszystkich piosenek.
A psychoterapia jest mi potrzebna, choćby dlatego, że na
przykład znów powzięłam próbę zrozumienia facetów (o ja naiwna) i jak zwykle
wyszłam na tym najgorzej. Otóż bowiem okazuje się, że ja nie mogę trafić na
kogoś normalnego. Bo zawsze trafiam na typka, który po jakimś czasie stwierdza,
że jebać to za przeproszeniem, i zniknę na miesiąc nawet, jeśli ona jest chora
i ona potrzebuje mojego wsparcia, rozmowy, to ja mam to w dupie i siema. Ów
delikwent odezwał się po tym niespełna miesiącu przepraszając za uwaga bycie
dupkiem, na co mu przytaknęłam, że no tak się zachował, masz rację. W
odpowiedzi zostałam poinformowana, by swoje komentarze trzymać dla siebie, bo
uwaga, trzymajcie się krzeseł, ludzie
mają uczucia a ja jakby na to wychodzi, że te uczucia czyjeś (no bo nie
swoje) obrażam. Rozumiecie?? Typko, w towarzystwie którego czułam się naprawdę
okej, z którym gadało mi się świetnie i tak samo spędzało czas jeżdżąc po
Krakowie w rytm ulubionych piosenek stwierdził, że jebać moje uczucia, leżącej w
ciężkim emocjonalnym stanie, bo jednak ważniejsze są JEGO problemy. Ja to w
pełni rozumiem, mniej od tego, że ja się problemami swoimi z nim dzieliłam, a
on jednak wolał nie. Okej. Your choice.
Tylko proszę nie obwiniaj mnie o coś co sam zawaliłeś, co nie. Próbowałam, chciałam
pomóc, jak zwykle jedyne co dostałam to „życzę szczęścia w życiu”, no luzik, z
kimś go kurwa osiągnę, jak nie z tobą.
Opowiedziałam to nawet rodzicielce, która wyjątkowo typa kojarzyła,
bo przyjechał po mnie do domu, i jedyne co spytała to „co, bo ty uczuć nie
masz??” a ja no takie słuchaj no najwidoczniej nie ma, jak widać na załączonym
obrazku. To był również moment, w którym dostałam następnego ataku paniki,
także dzięki koleś.
Z lepszych historii jutro jadęna targi książków w Krakowie i tu chyba muszę
zacząć myśleć o regale numer trzy, bo nie wiem gdzie to wszystko dziadostwo
pomieszczę.
Nieszczęścia chodzą parami. Nigdy nie miałam okazji się o
tym przekonać. Do czasu.
Dostałam pracę, co nie? Cieszyłam się niesamowicie. Pierwsza
praca po studiach to coś. Ktoś w końcu mnie docenił. Powiedział, że to co robię
jest dobre. Że nie ma konieczności wprowadzania poprawek. Napisałam dwa teksty.
A moja kariera copywriterska trwała całe szalone dwa dni.
Bo się rozchorowałam. Najpierw myślałam, że może grypa
jelitowa, w końcu wszyscy w domu z mniejszym czy większym zaangażowaniem to
przechodzili. Później, że może czymś się w Poznaniu zatrułam, ale jakby… czym?
Dalej, okazało się, że to coś czego zupełnie się nie spodziewałam.
Zawsze wydawało mi się, że jestem ponad to. Wiecie, nic mnie
nie obchodzi, rzucane w moją stronę słowa (często niemiłe) mnie nie ranią – po
prostu totalna olewka. „Po niej wszystko spływa”. Rzeczywiście. Tyle, że do
pewnego czasu.
Nie wiedziałam, że mogłam się tak rozpaść. JA?? Ta zawsze
spokojna, która tylko przebierała
nogami z nerwów przed egzaminem. Ta sama, która nic nie jadła, żeby w momencie
stresu nie mieć uczucia, że „niedobrze mi”.
Dokładnie ta sama, która wskutek „trzymania wszystkiego w
sobie” w końcu zwariowała. Spędziłam w łóżku dwa tygodnie. Patrzyłam w ścianę,
ewentualnie w telewizor – do niczego innego nie miałam siły. Szczytem
możliwości było wyjście po schodach, zmienienie piżamy bądź wejście do
wypełnionej gorącą wodą wanny. Doktorzy, szpitale, kroplówki i zastrzyki
uspokajające. W końcu ostateczna decyzja, lekarstwa i konieczność
psychoterapii.
Jezu drogi, nie wiem, jak mogłam doprowadzić się do takiego
stanu. Leżąc, patrzyłam się w sufit i płakałam. Przeczytałam kiedyś książkę.
Bardzo wówczas spodobał mi się jeden cytat. O tym, że coś rozbiło się na milion
kawałków i właśnie z tego powodu nie można tego złożyć z powrotem. Jakkolwiek
prozaicznie to brzmi, tak się właśnie czuję.
Tak czy siak, przez chorobę, tłumione w sobie przez lata
emocje… po prostu wysiadłam.
Emocjonalnie, nerwowo. Wylądowałam u psychiatry, z
listą lekarstw i może nie widmem ale wizją psychoterapii, którą muszę podjąć,
jeśli chcę normalnie funkcjonować. Na razie zrezygnowałam z pracy (nie byłam w
stanie), wróciłam do rodzinnego domu i od paru dni układam sobie świat od nowa.
Może jakoś to będzie.
Byłoby lepiej, gdyby X
chociaż odpisał, że nie chce się zobaczyć. Chociaż brak odpowiedzi na taką
wiadomość chyba brzmi jednoznacznie.
Kiedyś nauczę się pisać regularnie. Nauczę się zrzucać myśli
jedna po drugiej, by później nie mówić, że trudno tyle rzeczy ogarnąć w jednym
poście.
Po pierwsze: byłam w szpitalu. Siłą mnie tam prawie
zaciągnięto, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z konieczności pójścia tam
i odbycia tych wszystkich badań. Do końca jednak miałam nadzieję, że albo braknie
łóżek, albo okaże się że są jakieś pilniejsze przypadki, że pani doktor się rozchoruje…
Po prostu czekałam na jakiś znak z niebios. Niczego się nie doczekałam. Jak
dzień wcześniej pakowałam torbę to klęłam pod nosem, że pierdolę, że nie idę,
że dajcie mi wszyscy święty spokój. A następnego dnia dałam sobie nałożyć
naklejkę na rękę, przebrałam się w piżamę i rozwaliłam w swoim nowym łóżku. Pierwsze
dwa dni to była mordęga, płakałam, chciałam do domu, kiedy tylko wyjęli mi
wenflon i zaczęłam chodzić na USG i dostawać komplementy związane z młodymi
narzędziami wewnętrznymi, jakoś mi się odmieniło. Znalazłam nową przyjaciółkę,
a prosto po wyjściu ze szpitala poszłam… Do mcDonalda, oczywiście. Potrzebowałam
boczku i kawy.
Po drugie: jak ja kiedyś narzekałam, że nie udało mi się iść
na Męskie Granie. Kilka pobudek do tego doprowadziło: najpierw to, że nie
miałam z kim jechać więc odpuściłam. Następnie ględziłam, że sama to nie pójdę
bo to bez sensu. A kiedy do tego dorosłam, biletów nie było 😊 Tymczasem wyszłam w sobotę ze szpitala i
miałam iść wcześniej spać, ale nie poszłam bo Żywiec nadawał na żywo i rozpadłam
się wielokrotnie na milion kawałków. Najmocniej wtedy, kiedy Dawid i Krzysiu
śpiewali piosenkę Perfectu razem… do jednego mikrofonu. Widziałam wszystko,
dziękuję, postoję. Z Kortezem widzę się w listopadzie. (Muszę mówić, że bilet
kupiłam cudem, dokładnie na zasadzie MO? Nie chciałam sama, nie chciałam,
później chciałam, a wtedy nie było biletów, ale wróciły, kupiłam szybko, po
godzinie już ich nie było). Tutaj macie link.
Po trzecie: znalazłam pracę. Co odnosi się do braku wiary we
własne możliwości. Nie wierzyłam, że odpisali. Nie wierzyłam, że wykonane
zadania się spodobały. Nie wierzyłam nawet jak zadzwonili umówić się na
rozmowę, a kiedy zadzwonili, że proponują taką i taką posadę to w ogóle
myślałam, że śnię. Tak czy siak zaczynam w przyszłym tygodniu i na razie strach
miesza się z ekscytacją, bo wciąż nie mam przecież gdzie mieszkać (i nie robię
w tym kierunku niczego). Jadę przecież w piątek na koncert. Priorytety.
Po czwarte? A, widzicie, randka. Zaraz po publikacji postu
prawie wszystko się rozsypało. Niemniej się udało. Nie wiem, na kilku randkach
się było. Granice się jakieś między sobą pokonywało. Nigdy chyba nie przyszło
to tak naturalnie. Opaliłem się? Ładną mam bransoletkę? Perfumy ładne, czujesz?
Chodźmy na spacer, a gdzie ławka, ładne buty? Jeszcze nie raz wsiądziesz ze mną do samochodu. Były bielsze ale
nie są. Chodź, chodź, usiądźmy, przysuń, przytul się. Tęskniłaś? Tęskniłeś?
Ciutkę tylko? Trochę więcej niż ciutkę? Dłonie we włosach, nos z nosem, co się
śmiejesz? Przybij piątkę, wsiadaj, chodź, przysuń się. Za kolano, dłoń w dłoń,
nudny ten film. Weź mój telefon, też ci się to podoba? Przysuń się, daj rękę, znów
dłoń do dłoni i ten kciuk, co masuje. „Nikt tak pięknie nie mówił że się boi
miłości jak ty” nuciłeś, udając, że nie podglądasz ale ja widziałam, ja wiem.
Też cię podglądam. Żartuję. Po prostu lubię patrzyć, jak skupiasz się na jeździe
a jednak usta wykrzywiają ci się w uśmiechu a chwilę potem czuję twoją dłoń i
ciche przysuń się.
Po piąte nie powiem nic mądrego, ale jakoś dobrze mi, tak
spokojnie. Pewność, że odpisze, nawet jeśli nie będziemy gadać jeden czy dwa
dni. Że myśli, się troszczy nawet, jeśli nie ma czasu. Lubię cię, ty mnie,
idziemy do kina?
Tymczasem na weekend do Poznania na festiwal a później w
poniedziałek do pracy. Bądź dobry, wrześniu.
Nie wiem jak miało wyglądać życie po obronie ale jakoś chyba
spodziewałam się czegoś innego. Przed tym „dniem ostatecznym” było mnóstwo
emocji, głównie pod tytułem a po co mi to było, ten stres i nerwy. Chociaż
oszczędziłam sobie sprawdzania czy można się nie obronić, okazało się, że w
komisji usiądzie ktoś kogo bym tam raczej nie chciała, stąd uczucie, że coś
może pójść nie tak wróciło.
Oczywiśćie tamtego dnia wiele rzeczy poszło nie tak. Zamiast
ładnego i nowego pociągu podjechal gruchot, na który, jak się patrzylo miało
się wrażenie że jedzie tak jakby chciał a nie mógł. Później raz prawie zabiłam
się na schodach, bo zachciało mi się wyglądać classy w wysokich obcasach. Klimatyzacja w tramwaju mnie zamroziła,
na uczelni byłam kilka godzin za wcześnie a koniec końców ten pan, co to miał
nie zadawać pytań jakby – miał ich najwięcej. Obronić się obroniłam, panu
promotorowi podziękowałam, na obiad z rodziną poszłam, a później pomiędzy
jedzeniem kiełbasek rozwadniałam drinka bo to było jakby tamtego dnia za dużo.
Płacz, radość, prezenty – było super. Jeszcze przez kilka kolejnych dni, w
trakcie których emocje powoli opadały.
Jak opadły okazało się, że nie ma pracy dla ludzi z moim doświadczeniem (a raczej jego
brakiem). A dyplomy można odebrać we wrześniu, czyli w październiku jak wyhaczy
się nowy sposób na półtorej roku zniżek.
Tymczasem siedzę w domu, piszę, oglądam i rozsyłam CV.
Wyspałam się, zmęczyłam późnym chodzeniem spać, czytaniem, oglądaniem i
posiadaniem czasu na wszystko, kiedy do roboty nie ma nic.
A teraz idę szykować
się na rande-vouz. Jeśli wcześniej nie zejdę z nerwów.
Sz. miał kotka, więc kiedy byłam w Ikei, to kupiłam mu
pluszową myszkę, bo poprzednią zgubił. Niestety nie dotarła do zainteresowanej,
bo Sz. stwierdził, że „nie jest gotowy”, chociaż dwa tygodnie później dodał
zdjęcie z napewno-kimś-więcej-niż-przyjaciółką.
P. podwiózł mnie na drugiej „randce” pod blok, przez co
snułam w głowie plany, że tym razem to już na pewno na poważnie. Gdy miał
przyjść po pracy, upiekłam placek, żeby było coś do kawy. Następnym razem odwołał
wyjście godzinę przed i już więcej się nie widzieliśmy.
Dla A. kupiłam zieloną herbatę, bo wiedziałam, że taką lubi
i chciałam sprawić mu tym przyjemność. Dwukrotnie jej nie wypił, trzeciego razu
już nie było, no bo byłam chora i jakby to przez to nie mieliśmy się czasu
zobaczyć.
Innego A. spytałam, po trzech tygodniach, czy nie chciałby
być moją osobą towarzyszącą, bo chciałabym z kimś potańczyć a nie siedzieć tylko
przy stoliku. Okazało się wówczas, że jestem „niedotykalska”, a na wesela
lepiej chodzić samemu, i czy ja jestem nienormalna, że nie troszczyłam się o
niego, gdy był chory?
Wobec tego, poznanego później M. chciałam spytać o to samo,
ale tym razem czekałam na ten idealny moment, ten jedyny w swoim rodzaju, kiedy
nie zalecę desperatką, niemniej się nie doczekałam, bo dwukrotnie zrezygnował
ze spotkania, w zasadzie nie tłumacząc tego niczym – ach, no, pracą oczywiście,
bo trzeba nadgonić ją przed urlopem.
Swoją drogą praca to niezwykle śmieszna i przydatna wymówka –
nie można z nią polemizować. Masz dużo pracy? Dobrze, nie będę ci
przeszkadzała. Nie dasz dzisiaj rady przez pracę? Mam nadzieję, że nie będziesz
musiał zarwać nocy, odezwę się jutro. Znowu praca? Oczywiście, rozumiem, nie ma
sprawy, może innym razem. No nie
przegadasz, że tylko godzina, że na chwilę, że hej dajmy sobie spokój, ja wiem
że widzisz się pewnie z kimś innym i nie mam ci tego za złe, tylko powiedz,
zrozumiem.
Koniec końców na wesele dwa tygodnie temu poszłam z powiedzmy
dobrym kolegą, co było tym śmieszniejsze, że dzień wcześniej byłam na „randce”
i trudno mi się było skupić i cieszyć z towarzystwa tego, który był u boku, bo
tamten był ciut za daleko.
Gdy czytam to ponownie przed dodaniem, zalewam się wstydem.
Moje życie wcale nie kręci się wokół tego, że jestem sama. Kręci się wokół
tego, że wszyscy kogoś mają i też bym chciała, tak po prostu i po ludzku.
Ostatni smaczek?
„Dziwię się, że nikt się wokół ciebie nie zakręcił, jesteś
taka fajna”. No, jak znajdziesz na to odpowiedź to daj znać, też jestem ciekawa
😊
Istnieje multum poradników dla osób, które muszą sobie
poradzić z rozstaniem. Jak nie rozsypać się na milion kawałków, jak je pozbierać
i zebrać w jedno, jak się nie dobić i w końcu jak wyjść na prostą i zapełnić tą
dziurę czy pustkę, która została po ukochanej
osobie. To jest okej w sensie nawet jak każdy przeżywa to na inny sposób,
to jednak ma tą świadomość że jest ktoś kto miał tak samo i to po jakimś czasie
przechodzi.
Nie byłam nigdy w żadnym związku. Nie wiem, jak to działa. Nie
wiem ile i jak długo leczą się rany,
nie wiem jak zapełnić pustkę po kimś, kto był a już go nie ma.
Mimo to zostałam wielokrotnie „rzucona”. Zignorowana. Odstawiona
na boczny tor bo najwidoczniej się już znudziłam. Przejadłam. Dlaczego o tym
nikt nie mówi. O znudzeniu materiału. O braku odwagi by to jakoś załatwić. O
wiecznym wpatrywaniu się w ekran telefonu bo jednak może napisze. W głowie mi się nie mieściło, że można tak
urywać kontakty. Z dnia na dzień. Między jednym a drugim całusem czy rękami błądzącymi
po nowych terenach. Między „fajnie jest”, a „to do zobaczenia”.
Do wiecznego niezobaczenia.
Nawet upadłam tak nisko, że dwa razy prosiłam. Pytałam.
Łasiłam o czas. Uwagę, której mi brakowało. Nie chciałam być pępkiem świata. Nie
chciałam zawracać w głowie. Chciałam tych oczu na żywo i tego uśmiechu.
Później dostałam „odczytana: 17:58”.
I nic więcej.
Witajcie w erze mediów społecznościowych i znajomości, które zrywa się tak łatwo.
Przez pięć lat wszystko było odkładane na później. Po sesji
jeśli nie tej to następnej, po obronie jednej czy drugiej, jak już napiszę tę
pracę albo nauczę się na ten egzamin. A w ogóle to wtedy, jak już skończę te
studia. To wtedy na pewno.
Tydzień temu wydrukowałam pracę by móc patrzeć się na
przecudną okładkę pod tytułem jestem leniem patentowanym i pracę pisałam w
tydzień, nie podoba mi się bo wiem, że mogłabym ją napisać lepiej aczkolwiek
jestem dumna, że nie będę musiała tego więcej czytać i na to patrzeć.
Tak naprawdę ostatnie dwa tygodnie były tak bardzo na
wariackich papierach, że bardziej się nie dało. Trzy egzaminy pod rząd, z
których żaden nie poszedł tak jak miał, bo ten co siał największy postrach poszedł
najlepiej a ten, którego nikt się nie obawiał bo „przecież on nie chce zrobić
nam na złość” to jednak niezdany i trzeba go było poprawiać. W tygodniu
oczywiście w którym powinnam złożyć pracę do dziekanatu (zdążyłam, w
przedostatnim dniu dziesięć minut przed zamknięciem sekretariatu). Później się
okazało, że wpłata za dyplom idzie jakoś średnio, M. postanowił że praca jest
jednak ważniejsza niż godzinne spotkanie, a ja wyprowadziłam się z mieszkania z
bólem serca żegnając najfajniejszą współlokatorkę.
Później jedna impreza, drugi wyjazd i w zasadzie od
poniedziałku próbuję ogarnąć życie PO i jakoś średnio mi idzie bo wiem, co powinnam
robić (szukać pracy, mieszkania) a widzę co robię (to znaczy: nic, jeśli nie
liczyć spania i oglądania filmików na instagramie). Miałam wrócić do nauki norweskiego/szwedzkiego,
zacząć czytać te książki co się kłębią na regale a wydawnictwa się odzywają, że
szanowna pani, kiedy recenzje?, a tak naprawdę włączę telewizor, simsy, wyjdę
do ogrodu i dnia nie ma.
Dzisiaj poznałam termin obrony. Po niej się ogarnę. Obiecuję.
Rok temu w niezwykłym pośpiechu opuszczałam poprzednie
mieszkanie, klnąc pod nosem, że timing wyrzucenia mnie z niego był bezbłędny.
Pół roku temu leżąc w ośrodku wypoczynkowym w górach, z przegrzewającym
się na kolanach komputerem o szóstej rano, klęłam pod nosem, że kto wymyśla
rejestracje na przedmioty o tak nieludzkiej porze.
W ciągu roku denerwowałam się na wiele różnych rzeczy, że ten
nie odpisał, tamten miał w dupie, a praca magisterska nie pisze się sama. Że
nie chce mi się do biblioteki, że płacę karę bo nie chciało mi się jechać do
biblioteki, że jest za zimno, później że jakby ciut za ciepło, że pada deszcz
albo świeci słońce, że za oknem chodzi kosiarka bo chciałam pospać aż w końcu
znowu nie odpisuje i co robić.
Tymczasem ostatnia sesja trwa, pracę skończyłam, idę robić
zdjęcia do dyplomu, powoli drukować magisterkę a za tydzień znowu się wyprowadzam.
Z bólem serca, bo współlokatorkę miałam super, lepszej nie mogłam wymarzyć,
klaustrofobia związana z maleńkością tej klitki daje się jednak we znaki.
Nie wiem czy mogę tu mówić o jakimś punkcie zwrotnym,
zawrotnym, motywacji czy czymkolwiek innym. Jakoś sobie leci. Rozsyłam CV, za
chwilę zacznę szukać mieszkania, kupiłam sukienkę na obronę.
Rok temu wyprowadzałam się w pośpiechu, będąc jednocześnie
porzuconą przez p. promotora. Tymczasem pan promotor czyta pracę, żartuje, a
współlokatorka mówi, że smutno.
Może to rok, w którym zaczną dziać się same fajne rzeczy?
Głupio zacząć wpis od tekstu, że mam doświadczenie w spotykaniu się z ludźmi z internetu. Jakkolwiek by to jednak nie brzmiało, jest to prawdą, i muszę Wam powiedzieć, że te pierwsze spotkania nie były nigdy takie (bardzo) złe. Dużo wypitych herbat, kilka kaw, kilka piw, ile przegadanych godzin to nawet człowiek nie zliczy. Do tej pory obyło się jednak bez żadnych wtop, to znaczy: produkt zazwyczaj zgadzał się z opisem, a że marudził i gadał bzdury, to się dało jakoś przeżyć, np. powtarzając sobie, że już więcej się z nim widywać nie będzie trzeba.
Ale tego, co ja przeżyłam w tym tygodniu, to ja nie przeżyłam nigdy i nadal nie wiem czy była to ukryta gdzieś kamera, czy może zwykły, najzwyklejszy przypadek losu.
Umówiłam się z chłopakiem z t******. W sumie po miesiącu zdawkowej wymiany zdań, kiedy zostałam wystawiona przez tamtego (a śmiałam się kiedyś, jeszcze z tamtym chłopcem, że recepta Joey’a na zrywanie przez urwanie od tak kontaktu jest beznadziejna, a tu proszę bardzo), a ten chłopiec spytał czy jednak bym się herbaty napiła, na wielkim wkurwie oczywiście się zgodziłam, bo hej, to znaczy wyjście z domu. Naszykowałam się, wyszykowałam i poszłam – jak zwykle będąc na miejscu przed czasem. Wcześniej natomiast umówiłam się z kolegą, że poczekam na niego przed wejściem do kawiarni. No.
Stoję więc i czekam sobie przed tą kawiarnią, raz po raz patrząc na zegarek, kiedy podchodzi do mnie taki starszy pan, dziadziulek siwiutki wręcz, oblepia mnie wzrokiem od dołu do góry i pyta: „czy my przypadkiem byliśmy tu umówieni???”. W tym momencie ziemia się pode mną zapadła. Pomyślałam, że rany boskie ja co prawda nie mam pamięci do twarzy, co mu zaznaczyłam odpowiednio wcześniej, ale to na zdjęciach NA PEWNO nie był on, i kurwa za przeproszeniem, co robić!? Oczywiście jak maszyna zaczęłam wyrzucać z siebie, że NIE, NIE, NIE, NIE i szybko przebiegłam na drugą stronę ulicy chowając się w jakiejś cukierni i knując plan że może by uciec, że może mnie nie poznał na tyle by wiedzieć, że to ja, i że przecież nieraz czytałam w internecie, że kobiety z randek się ewakuują, więc to nic złego.
Knuję dalej, już prawie wracam się na tramwaj i wtem, uwaga, dostaję wiadomość od chłopca. Że się, mianowicie, chwilę spóźni.
Spóźni się.
SPÓŹNI SIĘ!
Wróciłam więc, targana wielkimi emocjami pod tytułem może rzeczywiście najwyższa pora uważać na ludzi z internetu, a kiedy się pojawił i zaaferowana zaczęłam mu opowiadać swoja przygodę, jeszcze lekko się trzęsąc, on po prostu zaczął się śmiać 😉 .
Gdyby nie fakt, że nazajutrz napisał mi że było fajnie i fajnie się rozmawiało, a od tamtej wiadomości minęło kilka dni i w zasadzie: cisza, to byłabym zła. Nie mam w zwyczaju błagać o czyjąś atencję; jestem fajna na tyle, by ktoś chciał spędzać ze mną czas z własnej nieprzymuszonej woli. Trochę jednak smutno, że w ciągu przeciągu dwóch czy trzech dni „straciłam” osoby z którymi jednak trochę rozmawiałam i trochę się przyzwyczaiłam.
Tak czy siak, największym hitem tygodnia jest to, że byłam u pana promotora który chyba ma doktorat z łechtania ego swoich studentów, bo oto powiedział mi czytając te moje wypociny, na napisanie których miałam pół roku a pisałam oczywiście dzień przed, że „to bardzo mądre co pani piszę proszę pisać dalej” a jedynymi błędami, na jakie zwrócił uwagę to brak przecinka czy zdanie rozpoczęte od „a”. To chyba ten moment w którym mogę się cieszyć.
Ach, jednak nie. Zapomniałam. Na pytanie, kto może być naszym recenzentem, odpowiedział, że opowiada się on za moim byłym panem promotorem. To kiedy ta obrona?
Dobrałam się w ten weekend (bo miałam robić wiele innych rzeczy
więc rozumiecie, #priorytety) do moich starych blogów, które gdzieś sobie w
internecie z całym archiwum hulają (dzięki czemu nadrobiłam sześć lat swojego
życia) i zatęskniłam za takim uwywnętrznianiem się. To znaczy mam wrażenie, że
te kilka lat temu miałam większą swobodę w wyrażaniu swoich myśli, która później
została zastąpiona przez rozwagę mówiącą coś w stylu „uważaj bo ktoś to przeczyta”.
Jakby to powiedzieć, w tym momencie serio zwisa mi czy ktoś przeczyta to, co o
nim myślę, bo może akurat wyjdzie to na lepsze nam obojgu. Drugą sprawą jest
to, że kilka lat temu założyłam innego bloga, gdzie podpisuję się imieniem i
nazwiskiem a nawet swoim zdjęciem rażę czytelników po oczach, więc mam nadzieję,
że nikomu jakby nie chce się zagłębiać, a gdzie ona jeszcze jest. Tam.
Wystarczy.
Tak czy siak chciałam powiedzieć, że pragnęłabym powrotu
tego stanu rzeczy, bo jednak milej po latach czyta mi się długie wywody na
temat tego jaki ten dzień był dramatyczny, niż „mam słaby humor”. Zobaczymy jak
mi wyjdzie.
Nie wiem ile mnie znacie i jaką macie o mojej osobie
wyrobioną opinię (to znaczy mam nadzieję, że jak najlepszą) niemniej chciałabym
się przyznać do najbardziej szalonej rzeczy, jaką ostatnio zrobiłam. Otóż, uwaga,
pofarbowałam się na różowo. Znaczy okej, nie całą głowę, a jedynie tak trochę,
jednak na tyle trochę, że przez tydzień wyglądałam jak truskawka. Słodka
truskawka która później zalała się łzami, że farba, że fryzjer, że profesjonalnie,
że czemu tylko tydzień. Eksperyment się jednak udał, postanawiam robić więcej
szalonych rzeczy, może w końcu zdam prawo jazdy? Temat wraca do mnie jak bumerang
i może to właśnie ten odpowiedni moment by do niego przysiąść.
Na fali ostatnich szalonych uczynków, spotkałam się kilka razy
z jednym chłopcem, tak mi się to określenie podoba że muszę go użyć, i w
momencie w którym doszło do kolacji, wciśniętej mu w ręce róży która kosztującej
o wiele za dużo jednak ładnie się prezentującej (jestem bardzo romantycznym typem
człowieka bo pomyślałam jedynie jak ją zobaczyłam, że będę ją musiała nosić i
to trochę mnie zasmuciło) okazało się, że propozycja – grzeczna i kulturalna i z
możliwością złożenia odmowy – bycia osobą towarzyszącą jakby zniszczyła
wszystkie lody, zaniechała wszystkich starań i o to powróciliśmy do lakonicznej
wymiany zdań. Nie wiem tym samym czy znowu coś źle palnęłam (prawdopodobnie)
czy możliwość powiedzenia „nie, dzięki nie lubię, nie chcę” jest naprawdę trudniejsza
od zwodzenia drugiego człowieka. A było naprawdę miło, mieliśmy już nawet
wspólne zdjęcia! Szybko przyjmę porady
odnośnie tego jak się nie przywiązywać. Tylko sprawdzone sposoby, pls!
Tak to już w życiu jest; różowe włosy się zmyły, utrzymywane
na wodzy pozory się gdzieś rozwiały i ja już nie wiem, czy ja robię coś źle czy
może jednak wszechświat skutecznie mi podpowiada, żebym została starą panną z
kotami bądź psami. Trochę przykro.
(Z drugiej strony ktoś powiedział mi, że ta lakoniczność
wynikać może z tego że lepiej dogadujemy się w realu, jednak nie wiem czy
będzie mi to dane zbadać.)
A na dokładkę i już jakby wisienkę na tym przydługawym
poście chciałam tylko powiedzieć, że oglądałam #royalwedding i jestem w takich
emocjach i uczuciach, że oglądam filmiki na których Meghan i Harry mówią swoje
przysięgi i ryczę jak głupia bo to było takie cudowne jak z bajki, i choć
oczywiście w modzie jest teraz mówienie „oj jestem ponadto” to jakby ja nie jestem
i chciałabym tak. Also. Do czego to doszło, że Harry (w moim odczuciu) jest tym
przystojniejszym??? (okej wiem, że nie
mam własnych problemów, ano właśnie mam bo okazało się że praca nie napisze się
sama i jakby szukam zamienników; wesele w rodzinie królewskiej jest idealną
odskocznią od beznadziejności tego, ze chłopiec mi nie odpisuje i jest mi przykro).
Szukam odpowiedzi na pytanie gdzie minął mi kwiecień bo
wydaje mi się, że przemknął gdzieś niepostrzeżenie, ukrył się za tymi
promieniami słonecznymi co cieszyły oko i za jakąś swobodą która była czymś
wspaniałym po tylu miesiącach (miałam napisać latach) ciemności i zimna.
Pogodzona z tym, że nie ma czegoś takiego jak wiosna, że od
razu zostajemy wrzuceni w środek trzydziestostopniowych upałów myślę sobie, jak
ty człowieku znajdziesz wenę do pisania pracy tej samej, którą niby masz
skończyć do końca tego obecnego miesiąca. W zimę była wymówka, że za zimno na
siedzenie przy biurku teraz, że za ciepło skoro za oknem i na zewnątrz tak
ładnie.
Poważnie zastanawiam się więc nad zaczęciem kolejnego
serialu żeby mieć jakąś sensowną wymówkę pod tytułem nie piszę bo wciągnęło
mnie to i to, a nie że milionowy raz Przyjaciół (chociaż kto mi zabroni). Przy
okazji tych ostatnich w głowie mam już prawie napisany tekst o tym jak bardzo
nienawidzę Rossa i prawdopodobnie wylanie całego zła nastąpi jak mnie ktoś
wkurzy (lojalnie ostrzegam).
Na horyzoncie szukanie kolejnego mieszkania i chęć zakopania
się w łóżku tak przynajmniej do obrony (czyli już niedaleko).
Jak tam Wam minęła majówka? Oglądaliście coś fajnego,
wartego obejrzenia?
Na twitterze wywiązała się ostatnio dyskusja dotycząca tego,
że ludzie, którzy nie lubią spontaniczności nawet nie wiedzą, co tracą, i tak
im na niczym to (marne) życie zleci.
No chyba nie.
Dlaczego wciąż, żyjąc w tym przeklętym XXI wieku nie
potrafimy zrozumieć, że nie mierzy się
innych własną miarą?
Jestem akurat przedstawicielką ludzi nielubiących spontaniczności.
Spontaniczność, niezaplanowane działania wyskakujące ot tak sobie gdzieś w
środku dnia wywołują we mnie niepewność, przyprawiają o drżenie serca i migotanie
myśli w głowie. Najbardziej lubię zaplanowany ciąg dnia, wydarzenia poukładane
po kolei, świadomość tego co będę robiła za godzinę, dwie czy wieczorem. W
trakcie gdy inni czerpią z życia garściami pakując się i w trzy minuty
decydując się o przeprowadzce do innego miasta/państwa ja najbardziej cieszę
się, że za trzy godziny zrobię to, później tamto, a w końcu wieczorem będę
mogła zalec w łóżku z komputerem na kolanach.
Dlaczego ktoś, kto ma zupełnie inne spojrzenie na świat
będzie mi mówił, że „życie ci minie”? To, jak żyję, co robię i jak spędzam czas
wolny to tylko i wyłącznie moja sprawa
i dopóki mi to nie przeszkadza, dopóki JA nie twierdzę, że rzeczywiście, mogłabym
coś zmienić, nikt nie będzie mnie przekonywał, że jest inaczej.
Hej, cieszę się, że lubisz spontaniczne wyjazdy, wypady,
życie. Niech Ci ono leci jak najlepiej potrafi. Odczep się jednak ode mnie i od
mojej „nudności”. Mam się super! 😉
Tymczasem. Wesołego (ciepłego) Alleluja, smacznych (dużych)
jajeczek i mokrego dyngusa!
Ten tydzień był dziwny, trochę zagoniony, trochę leniwy i
trochę taki pokrzepiający, bo włożyłam trampki (kij, że do zimowego płaszcza i
kij, ż spod szalika ledwie wystawiała mi głowa) i przez chwilę pojawiła się w
sercu nadzieja na wiosnę. Nadzieję szybko przykrył śnieg.
Mam kilka takich myśli z tego tygodnia, i miałam jakoś pisać
o tym osobno ale pomyślałam, że jestem na to zbyt leniwa więc dzisiaj taki
przemyśleniowy post wielotematyczny. Enjoy!
Na sam początek smutny wniosek: faceci to dno. Nie, żebym
nie wiedziała tego wcześniej, jednak jak się sprawdza to na własnej skórze to
jednak trochę człowiekowi szczęka opada. Co znaczy, że nadal z braku
jakiejkolwiek rozrywki, dostarczam sobie jej poprzez tindera, i zaprawdę
powiadam wam, że nawet jeżeli traficie na kogoś „normalnego” to znaczy, że
dobrze się umie kamuflować i zaraz wyjdzie z niego prawdziwe „ja”. Tym razem, po
trzech miesiącach niewidzenia się (och ten ciągły brak czasu!) spytałam czy
może łaskawie ten czas posiada. No nie posiadał, wobec czego się pożegnałam
kulturalnie wyznając, że skoro nie jest w stanie wygospodarować godziny, to ja
nie będę fatygować. Chcecie prawdziwą ripostę? Oj, szanowny pan zabłyszczał
stwierdzeniem, że przecież akurat jak ja byłam chora to miał czas, to więc moja
wina (tego nie dodał ale wydedukowałam sama). Witki opadają!
Mówiła mama: zacznij
się spotykać z ludźmi poznanymi w realu. Jakby nie nauczyła się przez dwadzieścia
cztery lata mojego życia, że ja z ludźmi to się dogaduję jedynie wtedy, kiedy z
nimi piszę, wobec czego poznawanie ludzi w realu, przyjaciół choćby jest raczej
niemożliwe. Większość tych, z którymi wciąż rozmawiam, i na których (tak mi się
przynajmniej wydaje) mogę liczyć to ludzie poznani przez komputer i jakoś do
tej pory żyję, nikt mnie nie zaszlachtował (dzięki temu że z domu wychodzę rzadko)
i jest okej. W tym tygodniu znów poznałam taką osóbkę na żywo, tym razem poznaną
na twitterze, i bardzo sprawnie obgadałyśmy sprawy tindera, sprawy uczelni…
Poznajcie ludzi przez internet, nigdzie fajniejszych nie znajdziecie!
To akurat potwierdzone; jak chciałam nawiązać przyjaźń z
byłą współlokatorką to skończyło się na tym, że wymieniła mi zamek w drzwiach i
w trakcie sesji musiałam się wyprowadzić. Co prawda daleko się nie
przeprowadziłam, bo jedynie na drugą stronę drogi, jednak do tej pory nie
miałam jej okazji nigdzie spotkać nad czym trochę ubolewam. Nowa współlokatorka,
niebo a ziemia, trzy lata młodsza jest jak na razie super. Czasem denerwuje
mnie swoją grzecznością, przepraszaniem za zostawianie garów w zlewie (dżizas,
też mam dnie kiedy mi się tego nie chce robić, więc nie robię), jednak jest
pomocna wtedy, kiedy np. pytam czy opłaca się iść na ten wykład a ona stwierdza,
że skoro mogę spać/oglądać seriale to się nie opłaca. Wiec nie idę. Takie
wspieranie mi się podoba.
Z kolei problem ze znajomymi na uczleni jest taki, że z
koleżankami znamy się pięć lat, to jest od licencjatu, bo na magisterkę poszłyśmy
razem i to już jest ten moment znajomości, w którym znamy się jak łyse konie,
znamy wszystkie swoje wymówki, i nadal jesteśmy takie leniwe i olewające jak na
początku studiowania. To jest pokrzepiające, że nie tylko z człowiek taki leń.
Ten tydzień, kończąc powoli swoje wypociny był na tyle dobry,
że dużo pisałam. Oczywiście miałam pisać magisterkę i rozdział by odwiedzić
swojego ulubionego pana wykładowcę, wobec czego okazało się, że do napisania
mam też wiele innych rzeczy. Recenzję serialu, którego nie chciało mi się oglądać,
zapowiedzi innych pięciu seriali, w międzyczasie post o serialach na bloga i
tak naprawdę do rozdziału porządnie przysiadłam we czwartek?, dobijając do
stron dwudziestu i wysyłając go na mejla panu wykładowcy z czystego lenistwa i
przedsiębiorczości: drukować 12 stron z obrazkami? N O P E.
Tym moja ostatnia refleksja jest taka że przez pana ulubionego
promotora prawdopodobnie w najbliższym czasie popadnę w samozachwyt, bo jedyne
uwagi jakie słyszę z jego strony to „PANI ALEKSANDRO NIE ZACZYNA SIĘ ZDAŃ OD ‘A’
” więc jestem przekonana, że piszę zajebiście i nie jestem pewna czy nie
powinnam dostać trochę krytyki. Rodzina powiedziała, że powinnam raz coś
napisać do niego źle, nie starać się i zobaczyć, jak zareaguje ale ja nie
jestem pewna czy chcę go zawieść. Choć on mnie zawodzi – po zmianie promotora,
tym, że ten poprzedni strasznie nas piłował przez pół roku doświadczamy
zupełnej olewki pod tytułem „jak coś napiszecie to przychodźcie, jak nie to nie
marnujmy swojego czasu” i czy mój panie szanowny ulubiony promotorze, mógłby
pan dać dedlajn żebym mogła przez chwilę być spokojna, że zdążę ze wszystkim na
czas??
Dziękuję za uwagę, i przepraszam że tak się rozpisałam!
A, jeszcze jedno. Powiedzcie mi, że jesteście zdewastowani nową EPKĄ korteza, bo ja cierpię wierutnie, to jest dobijam się, bo przecież tego nigdy mało.
Kortez najlepiej smakuje w słuchawkach. Najlepiej wtedy,
kiedy wraca się z tramwaju do domu, idzie się między blokami bacznie patrząc,
czy ktoś za tobą idzie, czy to może wina zbyt dużej ilości przeczytanych
kryminałów. Tak czy siak wiem, że wtedy smakuje
o niebo lepiej niż w tramwaju, autobusie, w wielkim skupisku ludzi
obserwujących każdy twój ruch, gest czy grymas. Nie, żebym podglądała innych
ludzi. Ale jak się siedzi naprzeciw kogoś, zwraca się na takie rzeczy uwagę.
Na pierwszym i dotąd jedynym koncercie Korteza (nie wiem
czemu, ale bardzo rozśmieszyło mnie jego nazwisko i imię – Łukasz zupełnie mi
do niego nie pasuje) byłam dwa lata temu i pamiętam jak dziś, że byłam pod
ogromnym wrażeniem. Wiecie, okazuje się, że na scenie stoi sobie człowiek i
sobie śpiewa, z zamkniętymi oczami i to trafia do ludzi, którzy się w niego wpatrują
i przejmują tą energię, dzielą między siebie i po prostu cieszą się z chwili.
Co nie jest bez znaczenia, że przecież chodziłam na inne koncerty innych
zespołów i ta energia była zupełnie nie do porównania – gdzie na happysadzie
się skacze i się cieszy, a na Kortezie się stoi i słucha.
Trochę sprawę i mój związek
z Kortezem zepsuł fakt, że koncert i cała moja faza na niego przypadała
na czas, w którym widywałam się z TOK-iem. Skojarzenie nie najlepsze, przywołujące do głowy
zbyt wiele myśli. Chodziłam do niego wieczorem, z tymi piosenkami w
słuchawkach, opowiadałam mu o koncercie, że „wiesz, i on obok mnie przeszedł,
podpisał płytę i wiesz, w ogóle WOW”. Wiem, że to sięnie powtórzy. Coś w deseń nie ma dwóch podobnych nocy, co jest dołującym
uczuciem nawet jeśli postanawiam to wyprzeć z pamięci. Więc teraz niezależnie
od płyty, piosenki, stroju czy nastroju, wszystko kojarzy się z jednym.
Ale to na swój sposób też dobre, bo przecież pamiętam, że
było fajnie i może też nie ma co szaleć, że o, panu mówię do widzenia.
Po co ten post, za bardzo nie wiem – chyba potrzebowałam
wyrzucić z głowy to, co mi w niej siedzi za każdym razem gdy słyszę Kominy czy Ćmę barową. Tego się już nie zmieni, wspomnień się nie wyprze, po
prostu fajny to był okres. Dużo się zmieniło, niewiele zachowało (ach, ten gumowy
krokodyl na suficie) i tak jakoś. Muzyka została. To chyba coś znaczy? 😉
Natomiast ironią losu jest to, że jakoś Ten Od Kota wciąż mi
się w głowie panoszy, a to nie jest dobre.
ja wiem, że klimat szaleje, że zima jest kapryśna, a ludzie
są okropni. Ja to wszystko wiem i z wszystkich okoliczności zdaję sobie sprawę.
Mam jednak jedno malutkie pytanie. Kiedy zamierzasz, Szanowna Wiosno, do nas
przyjść? Bo ogólnie rzecz biorąc sprawa wygląda tak, że jak nie zobaczę słońca
i nie poczuję jakiejś porządnie dodatniej temperatury to oszaleję. I mówię to,
leżąc drugi tydzień w łóżku, bo choróbsko – jeszcze w dodatku niezidentyfikowane
– to jest okropność i ja błagam o litość. Znaczy, wiesz, Wiosno. Przyjdź, daj
trochę słoneczka, kwiatów i nadziei. Przyjdź, zanim wszyscy pogłupiejemy.
(Tym samym przywołuję akcję przywołaj wiosnę, organizowaną przez
parę lat przez Besię, i dzielę się z Wami znalezionymi przeze mnie zdjęciami
kwiatów. Znalezionych na tumblrze. Wiosno, przybywaj!)
Historia lubi się powtarzać, to jest, urodziny znów
przyszły, ja znów się czuję o rok starsza, w głowie nadal fuczy to samo fiubździu,
i domyślam się, że zaraz wszystko wróci do szarej rzeczywistości, to jest do
etapu, że będę narzekała że już za rok ćwierćwiecze, i że świat zwariował, że
ja chociaż młodo wyglądam (ale to też już nie za bardzo bo moja grzywka siwieje
i trochę mam z tego powodu kompleksy), a tak w zasadzie to człowiek ma tyle lat
na ile się czuje, a ja się czuję tak na 21 i dziękuję bardzo, do widzenia 😉
W zeszłym roku napisałam 23 „mądre rady”, i myślałam nawet
przez chwilę (albowiem czasem zdarza mi się kalać myśleniem) żeby w tym roku zrobić
to samo ale chyba nic mądrzejszego nie mam do powiedzenia. To chyba prawda, że
im człowiek starszy tym w głowie większe siano 😉
Nie wiem, czego mogłabym sobie życzyć na ten rok – może
tego, żeby nie zwariować, żeby się nie przejmować i żeby mieć wyjebane na
ludzi, którzy mają wyjebane na mnie, bo to jakby do niczego nie prowadzi –
wieczne martwienie się kimś, kto cię ma w poważaniu. Wyrzucić kilka osób z
głowy też byłoby miło, trochę wyluzować, napisać pracę i się obronić, pozdawać
wszystko w terminie. Może poukładać sprawy sercowe chociaż tego się nie da
zaplanować, stety niestety. Zacząć pisać codziennie po trochu, czytać więcej
książek, żeby te sześćdziesiąt ogarnąć, skończyć prawko (ileż można), nauczyć się chodzić samej do kina, przekonać
się do sypanej herbaty, no, widać, mogłabym wymieniać długo.
Są jednak rzeczy ważne i ważniejsze.
Życzę na ten dzień i na każdy kolejny, sobie i każdej Was z osobna samych dobrych ciasteczek, od których nie można oderwać wzroku :D
* przynajmniej tyle mam z życia. mogę się paczeć ile chcę!