10/24/2018

o braku uczuć


Powoli wyrastam z dzielenia się tym, co się u mnie dzieje. Może dlatego, że w zasadzie nic szczególnego. Siedzę w domu, biorę lekarstwa i próbuję nie marnować tego czasu.

Jednocześnie słucham nowej płyty Dawida Podsiadło i czuję się przez nią rozwalona psychicznie. Tak bardzo wpasowuje się ona w to, co siedzi mi w głowie, że chyba to taka moja domowa psychoterapia, słuchanie tych wszystkich piosenek.

A psychoterapia jest mi potrzebna, choćby dlatego, że na przykład znów powzięłam próbę zrozumienia facetów (o ja naiwna) i jak zwykle wyszłam na tym najgorzej. Otóż bowiem okazuje się, że ja nie mogę trafić na kogoś normalnego. Bo zawsze trafiam na typka, który po jakimś czasie stwierdza, że jebać to za przeproszeniem, i zniknę na miesiąc nawet, jeśli ona jest chora i ona potrzebuje mojego wsparcia, rozmowy, to ja mam to w dupie i siema. Ów delikwent odezwał się po tym niespełna miesiącu przepraszając za uwaga bycie dupkiem, na co mu przytaknęłam, że no tak się zachował, masz rację. W odpowiedzi zostałam poinformowana, by swoje komentarze trzymać dla siebie, bo uwaga, trzymajcie się krzeseł, ludzie mają uczucia a ja jakby na to wychodzi, że te uczucia czyjeś (no bo nie swoje) obrażam. Rozumiecie?? Typko, w towarzystwie którego czułam się naprawdę okej, z którym gadało mi się świetnie i tak samo spędzało czas jeżdżąc po Krakowie w rytm ulubionych piosenek stwierdził, że jebać moje uczucia, leżącej w ciężkim emocjonalnym stanie, bo jednak ważniejsze są JEGO problemy. Ja to w pełni rozumiem, mniej od tego, że ja się problemami swoimi z nim dzieliłam, a on jednak wolał nie. Okej. Your choice. Tylko proszę nie obwiniaj mnie o coś co sam zawaliłeś, co nie. Próbowałam, chciałam pomóc, jak zwykle jedyne co dostałam to „życzę szczęścia w życiu”, no luzik, z kimś go kurwa osiągnę, jak nie z tobą.

Opowiedziałam to nawet rodzicielce, która wyjątkowo typa kojarzyła, bo przyjechał po mnie do domu, i jedyne co spytała to „co, bo ty uczuć nie masz??” a ja no takie słuchaj no najwidoczniej nie ma, jak widać na załączonym obrazku. To był również moment, w którym dostałam następnego ataku paniki, także dzięki koleś.

Z lepszych historii jutro jadę  na targi książków w Krakowie i tu chyba muszę zacząć myśleć o regale numer trzy, bo nie wiem gdzie to wszystko dziadostwo pomieszczę.



9/21/2018

Po trzech tygodniach nowej pracy


Nieszczęścia chodzą parami. Nigdy nie miałam okazji się o tym przekonać. Do czasu.

Dostałam pracę, co nie? Cieszyłam się niesamowicie. Pierwsza praca po studiach to coś. Ktoś w końcu mnie docenił. Powiedział, że to co robię jest dobre. Że nie ma konieczności wprowadzania poprawek. Napisałam dwa teksty. A moja kariera copywriterska trwała całe szalone dwa dni.

Bo się rozchorowałam. Najpierw myślałam, że może grypa jelitowa, w końcu wszyscy w domu z mniejszym czy większym zaangażowaniem to przechodzili. Później, że może czymś się w Poznaniu zatrułam, ale jakby… czym? Dalej, okazało się, że to coś czego zupełnie się nie spodziewałam.
Zawsze wydawało mi się, że jestem ponad to. Wiecie, nic mnie nie obchodzi, rzucane w moją stronę słowa (często niemiłe) mnie nie ranią – po prostu totalna olewka. „Po niej wszystko spływa”. Rzeczywiście. Tyle, że do pewnego czasu.

Nie wiedziałam, że mogłam się tak rozpaść. JA?? Ta zawsze spokojna, która tylko przebierała nogami z nerwów przed egzaminem. Ta sama, która nic nie jadła, żeby w momencie stresu nie mieć uczucia, że „niedobrze mi”.

Dokładnie ta sama, która wskutek „trzymania wszystkiego w sobie” w końcu zwariowała. Spędziłam w łóżku dwa tygodnie. Patrzyłam w ścianę, ewentualnie w telewizor – do niczego innego nie miałam siły. Szczytem możliwości było wyjście po schodach, zmienienie piżamy bądź wejście do wypełnionej gorącą wodą wanny. Doktorzy, szpitale, kroplówki i zastrzyki uspokajające. W końcu ostateczna decyzja, lekarstwa i konieczność psychoterapii.

Jezu drogi, nie wiem, jak mogłam doprowadzić się do takiego stanu. Leżąc, patrzyłam się w sufit i płakałam. Przeczytałam kiedyś książkę. Bardzo wówczas spodobał mi się jeden cytat. O tym, że coś rozbiło się na milion kawałków i właśnie z tego powodu nie można tego złożyć z powrotem. Jakkolwiek prozaicznie to brzmi, tak się właśnie czuję.

Tak czy siak, przez chorobę, tłumione w sobie przez lata emocje… po prostu wysiadłam. 

Emocjonalnie, nerwowo. Wylądowałam u psychiatry, z listą lekarstw i może nie widmem ale wizją psychoterapii, którą muszę podjąć, jeśli chcę normalnie funkcjonować. Na razie zrezygnowałam z pracy (nie byłam w stanie), wróciłam do rodzinnego domu i od paru dni układam sobie świat od nowa.

Może jakoś to będzie.

Byłoby lepiej, gdyby X chociaż odpisał, że nie chce się zobaczyć. Chociaż brak odpowiedzi na taką wiadomość chyba brzmi jednoznacznie.

8/27/2018

co w sierpniu piszczało


Kiedyś nauczę się pisać regularnie. Nauczę się zrzucać myśli jedna po drugiej, by później nie mówić, że trudno tyle rzeczy ogarnąć w jednym poście.

Po pierwsze: byłam w szpitalu. Siłą mnie tam prawie zaciągnięto, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z konieczności pójścia tam i odbycia tych wszystkich badań. Do końca jednak miałam nadzieję, że albo braknie łóżek, albo okaże się że są jakieś pilniejsze przypadki, że pani doktor się rozchoruje… Po prostu czekałam na jakiś znak z niebios. Niczego się nie doczekałam. Jak dzień wcześniej pakowałam torbę to klęłam pod nosem, że pierdolę, że nie idę, że dajcie mi wszyscy święty spokój. A następnego dnia dałam sobie nałożyć naklejkę na rękę, przebrałam się w piżamę i rozwaliłam w swoim nowym łóżku. Pierwsze dwa dni to była mordęga, płakałam, chciałam do domu, kiedy tylko wyjęli mi wenflon i zaczęłam chodzić na USG i dostawać komplementy związane z młodymi narzędziami wewnętrznymi, jakoś mi się odmieniło. Znalazłam nową przyjaciółkę, a prosto po wyjściu ze szpitala poszłam… Do mcDonalda, oczywiście. Potrzebowałam boczku i kawy.

Po drugie: jak ja kiedyś narzekałam, że nie udało mi się iść na Męskie Granie. Kilka pobudek do tego doprowadziło: najpierw to, że nie miałam z kim jechać więc odpuściłam. Następnie ględziłam, że sama to nie pójdę bo to bez sensu. A kiedy do tego dorosłam, biletów nie było 😊 Tymczasem wyszłam w sobotę ze szpitala i miałam iść wcześniej spać, ale nie poszłam bo Żywiec nadawał na żywo i rozpadłam się wielokrotnie na milion kawałków. Najmocniej wtedy, kiedy Dawid i Krzysiu śpiewali piosenkę Perfectu razem… do jednego mikrofonu. Widziałam wszystko, dziękuję, postoję. Z Kortezem widzę się w listopadzie. (Muszę mówić, że bilet kupiłam cudem, dokładnie na zasadzie MO? Nie chciałam sama, nie chciałam, później chciałam, a wtedy nie było biletów, ale wróciły, kupiłam szybko, po godzinie już ich nie było). Tutaj macie link.



Po trzecie: znalazłam pracę. Co odnosi się do braku wiary we własne możliwości. Nie wierzyłam, że odpisali. Nie wierzyłam, że wykonane zadania się spodobały. Nie wierzyłam nawet jak zadzwonili umówić się na rozmowę, a kiedy zadzwonili, że proponują taką i taką posadę to w ogóle myślałam, że śnię. Tak czy siak zaczynam w przyszłym tygodniu i na razie strach miesza się z ekscytacją, bo wciąż nie mam przecież gdzie mieszkać (i nie robię w tym kierunku niczego). Jadę przecież w piątek na koncert. Priorytety.

Po czwarte? A, widzicie, randka. Zaraz po publikacji postu prawie wszystko się rozsypało. Niemniej się udało. Nie wiem, na kilku randkach się było. Granice się jakieś między sobą pokonywało. Nigdy chyba nie przyszło to tak naturalnie. Opaliłem się? Ładną mam bransoletkę? Perfumy ładne, czujesz? Chodźmy na spacer, a gdzie ławka, ładne buty? Jeszcze nie raz wsiądziesz ze mną do samochodu. Były bielsze ale nie są. Chodź, chodź, usiądźmy, przysuń, przytul się. Tęskniłaś? Tęskniłeś? Ciutkę tylko? Trochę więcej niż ciutkę? Dłonie we włosach, nos z nosem, co się śmiejesz? Przybij piątkę, wsiadaj, chodź, przysuń się. Za kolano, dłoń w dłoń, nudny ten film. Weź mój telefon, też ci się to podoba? Przysuń się, daj rękę, znów dłoń do dłoni i ten kciuk, co masuje. „Nikt tak pięknie nie mówił że się boi miłości jak ty” nuciłeś, udając, że nie podglądasz ale ja widziałam, ja wiem. Też cię podglądam. Żartuję. Po prostu lubię patrzyć, jak skupiasz się na jeździe a jednak usta wykrzywiają ci się w uśmiechu a chwilę potem czuję twoją dłoń i ciche przysuń się.



Po piąte nie powiem nic mądrego, ale jakoś dobrze mi, tak spokojnie. Pewność, że odpisze, nawet jeśli nie będziemy gadać jeden czy dwa dni. Że myśli, się troszczy nawet, jeśli nie ma czasu. Lubię cię, ty mnie, idziemy do kina?

Tymczasem na weekend do Poznania na festiwal a później w poniedziałek do pracy. Bądź dobry, wrześniu.

8/05/2018

co poszło nie tak?


Nie wiem jak miało wyglądać życie po obronie ale jakoś chyba spodziewałam się czegoś innego. Przed tym „dniem ostatecznym” było mnóstwo emocji, głównie pod tytułem a po co mi to było, ten stres i nerwy. Chociaż oszczędziłam sobie sprawdzania czy można się nie obronić, okazało się, że w komisji usiądzie ktoś kogo bym tam raczej nie chciała, stąd uczucie, że coś może pójść nie tak wróciło.

Oczywiśćie tamtego dnia wiele rzeczy poszło nie tak. Zamiast ładnego i nowego pociągu podjechal gruchot, na który, jak się patrzylo miało się wrażenie że jedzie tak jakby chciał a nie mógł. Później raz prawie zabiłam się na schodach, bo zachciało mi się wyglądać classy w wysokich obcasach. Klimatyzacja w tramwaju mnie zamroziła, na uczelni byłam kilka godzin za wcześnie a koniec końców ten pan, co to miał nie zadawać pytań jakby – miał ich najwięcej. Obronić się obroniłam, panu promotorowi podziękowałam, na obiad z rodziną poszłam, a później pomiędzy jedzeniem kiełbasek rozwadniałam drinka bo to było jakby tamtego dnia za dużo. Płacz, radość, prezenty – było super. Jeszcze przez kilka kolejnych dni, w trakcie których emocje powoli opadały.

Jak opadły okazało się, że nie ma pracy dla ludzi z moim doświadczeniem (a raczej jego brakiem). A dyplomy można odebrać we wrześniu, czyli w październiku jak wyhaczy się nowy sposób na półtorej roku zniżek.

Tymczasem siedzę w domu, piszę, oglądam i rozsyłam CV. Wyspałam się, zmęczyłam późnym chodzeniem spać, czytaniem, oglądaniem i posiadaniem czasu na wszystko, kiedy do roboty nie ma nic. 

A teraz idę szykować się na rande-vouz. Jeśli wcześniej nie zejdę z nerwów.


7/29/2018

kiedy zależy ci za bardzo


Zawsze za bardzo mi zależało.

Sz. miał kotka, więc kiedy byłam w Ikei, to kupiłam mu pluszową myszkę, bo poprzednią zgubił. Niestety nie dotarła do zainteresowanej, bo Sz. stwierdził, że „nie jest gotowy”, chociaż dwa tygodnie później dodał zdjęcie z napewno-kimś-więcej-niż-przyjaciółką.

P. podwiózł mnie na drugiej „randce” pod blok, przez co snułam w głowie plany, że tym razem to już na pewno na poważnie. Gdy miał przyjść po pracy, upiekłam placek, żeby było coś do kawy. Następnym razem odwołał wyjście godzinę przed i już więcej się nie widzieliśmy.

Dla A. kupiłam zieloną herbatę, bo wiedziałam, że taką lubi i chciałam sprawić mu tym przyjemność. Dwukrotnie jej nie wypił, trzeciego razu już nie było, no bo byłam chora i jakby to przez to nie mieliśmy się czasu zobaczyć.

Innego A. spytałam, po trzech tygodniach, czy nie chciałby być moją osobą towarzyszącą, bo chciałabym z kimś potańczyć a nie siedzieć tylko przy stoliku. Okazało się wówczas, że jestem „niedotykalska”, a na wesela lepiej chodzić samemu, i czy ja jestem nienormalna, że nie troszczyłam się o niego, gdy był chory?

Wobec tego, poznanego później M. chciałam spytać o to samo, ale tym razem czekałam na ten idealny moment, ten jedyny w swoim rodzaju, kiedy nie zalecę desperatką, niemniej się nie doczekałam, bo dwukrotnie zrezygnował ze spotkania, w zasadzie nie tłumacząc tego niczym – ach, no, pracą oczywiście, bo trzeba nadgonić ją przed urlopem.

Swoją drogą praca to niezwykle śmieszna i przydatna wymówka – nie można z nią polemizować. Masz dużo pracy? Dobrze, nie będę ci przeszkadzała. Nie dasz dzisiaj rady przez pracę? Mam nadzieję, że nie będziesz musiał zarwać nocy, odezwę się jutro. Znowu praca? Oczywiście, rozumiem, nie ma sprawy, może innym razem. No nie przegadasz, że tylko godzina, że na chwilę, że hej dajmy sobie spokój, ja wiem że widzisz się pewnie z kimś innym i nie mam ci tego za złe, tylko powiedz, zrozumiem.

Koniec końców na wesele dwa tygodnie temu poszłam z powiedzmy dobrym kolegą, co było tym śmieszniejsze, że dzień wcześniej byłam na „randce” i trudno mi się było skupić i cieszyć z towarzystwa tego, który był u boku, bo tamten był ciut za daleko.

Gdy czytam to ponownie przed dodaniem, zalewam się wstydem. Moje życie wcale nie kręci się wokół tego, że jestem sama. Kręci się wokół tego, że wszyscy kogoś mają i też bym chciała, tak po prostu i po ludzku.

Ostatni smaczek?

„Dziwię się, że nikt się wokół ciebie nie zakręcił, jesteś taka fajna”. No, jak znajdziesz na to odpowiedź to daj znać, też jestem ciekawa 😊

jestę magistrę.


7/09/2018

skazana na odrzucenie


Istnieje multum poradników dla osób, które muszą sobie poradzić z rozstaniem. Jak nie rozsypać się na milion kawałków, jak je pozbierać i zebrać w jedno, jak się nie dobić i w końcu jak wyjść na prostą i zapełnić tą dziurę czy pustkę, która została po ukochanej osobie. To jest okej w sensie nawet jak każdy przeżywa to na inny sposób, to jednak ma tą świadomość że jest ktoś kto miał tak samo i to po jakimś czasie przechodzi.

Nie byłam nigdy w żadnym związku. Nie wiem, jak to działa. Nie wiem ile i jak długo leczą się rany, nie wiem jak zapełnić pustkę po kimś, kto był a już go nie ma.

Mimo to zostałam wielokrotnie „rzucona”. Zignorowana. Odstawiona na boczny tor bo najwidoczniej się już znudziłam. Przejadłam. Dlaczego o tym nikt nie mówi. O znudzeniu materiału. O braku odwagi by to jakoś załatwić. O wiecznym wpatrywaniu się w ekran telefonu bo jednak może napisze. W głowie mi się nie mieściło, że można tak urywać kontakty. Z dnia na dzień. Między jednym a drugim całusem czy rękami błądzącymi po nowych terenach. Między „fajnie jest”, a „to do zobaczenia”.

Do wiecznego niezobaczenia.

Nawet upadłam tak nisko, że dwa razy prosiłam. Pytałam. Łasiłam o czas. Uwagę, której mi brakowało. Nie chciałam być pępkiem świata. Nie chciałam zawracać w głowie. Chciałam tych oczu na żywo i tego uśmiechu.

Później dostałam „odczytana: 17:58”.

I nic więcej.

Witajcie w erze mediów społecznościowych i znajomości, które zrywa się tak łatwo.

7/06/2018

jak wygląda życie po?


Przez pięć lat wszystko było odkładane na później. Po sesji jeśli nie tej to następnej, po obronie jednej czy drugiej, jak już napiszę tę pracę albo nauczę się na ten egzamin. A w ogóle to wtedy, jak już skończę te studia. To wtedy na pewno.

Tydzień temu wydrukowałam pracę by móc patrzeć się na przecudną okładkę pod tytułem jestem leniem patentowanym i pracę pisałam w tydzień, nie podoba mi się bo wiem, że mogłabym ją napisać lepiej aczkolwiek jestem dumna, że nie będę musiała tego więcej czytać i na to patrzeć.

Tak naprawdę ostatnie dwa tygodnie były tak bardzo na wariackich papierach, że bardziej się nie dało. Trzy egzaminy pod rząd, z których żaden nie poszedł tak jak miał, bo ten co siał największy postrach poszedł najlepiej a ten, którego nikt się nie obawiał bo „przecież on nie chce zrobić nam na złość” to jednak niezdany i trzeba go było poprawiać. W tygodniu oczywiście w którym powinnam złożyć pracę do dziekanatu (zdążyłam, w przedostatnim dniu dziesięć minut przed zamknięciem sekretariatu). Później się okazało, że wpłata za dyplom idzie jakoś średnio, M. postanowił że praca jest jednak ważniejsza niż godzinne spotkanie, a ja wyprowadziłam się z mieszkania z bólem serca żegnając najfajniejszą współlokatorkę.

Później jedna impreza, drugi wyjazd i w zasadzie od poniedziałku próbuję ogarnąć życie PO i jakoś średnio mi idzie bo wiem, co powinnam robić (szukać pracy, mieszkania) a widzę co robię (to znaczy: nic, jeśli nie liczyć spania i oglądania filmików na instagramie). Miałam wrócić do nauki norweskiego/szwedzkiego, zacząć czytać te książki co się kłębią na regale a wydawnictwa się odzywają, że szanowna pani, kiedy recenzje?, a tak naprawdę włączę telewizor, simsy, wyjdę do ogrodu i dnia nie ma.

Dzisiaj poznałam termin obrony. Po niej się ogarnę. Obiecuję.

6/19/2018

if you wanna love somebody


Czas szybko zatacza koło.

Rok temu w niezwykłym pośpiechu opuszczałam poprzednie mieszkanie, klnąc pod nosem, że timing wyrzucenia mnie z niego był bezbłędny. 

Pół roku temu leżąc w ośrodku wypoczynkowym w górach, z przegrzewającym się na kolanach komputerem o szóstej rano, klęłam pod nosem, że kto wymyśla rejestracje na przedmioty o tak nieludzkiej porze.

W ciągu roku denerwowałam się na wiele różnych rzeczy, że ten nie odpisał, tamten miał w dupie, a praca magisterska nie pisze się sama. Że nie chce mi się do biblioteki, że płacę karę bo nie chciało mi się jechać do biblioteki, że jest za zimno, później że jakby ciut za ciepło, że pada deszcz albo świeci słońce, że za oknem chodzi kosiarka bo chciałam pospać aż w końcu znowu nie odpisuje i co robić. 

Tymczasem ostatnia sesja trwa, pracę skończyłam, idę robić zdjęcia do dyplomu, powoli drukować magisterkę a za tydzień znowu się wyprowadzam. Z bólem serca, bo współlokatorkę miałam super, lepszej nie mogłam wymarzyć, klaustrofobia związana z maleńkością tej klitki daje się jednak we znaki.

Nie wiem czy mogę tu mówić o jakimś punkcie zwrotnym, zawrotnym, motywacji czy czymkolwiek innym. Jakoś sobie leci. Rozsyłam CV, za chwilę zacznę szukać mieszkania, kupiłam sukienkę na obronę.

Rok temu wyprowadzałam się w pośpiechu, będąc jednocześnie porzuconą przez p. promotora. Tymczasem pan promotor czyta pracę, żartuje, a współlokatorka mówi, że smutno.

Może to rok, w którym zaczną dziać się same fajne rzeczy?



5/27/2018

czy my byliśmy umówieni?

Głupio zacząć wpis od tekstu, że mam doświadczenie w spotykaniu się z ludźmi z internetu. Jakkolwiek by to jednak nie brzmiało, jest to prawdą, i muszę Wam powiedzieć, że te pierwsze spotkania nie były  nigdy takie (bardzo) złe. Dużo wypitych herbat, kilka kaw, kilka piw, ile przegadanych godzin to nawet człowiek nie zliczy. Do tej pory obyło się jednak bez żadnych wtop, to znaczy: produkt zazwyczaj zgadzał się z opisem, a że marudził i gadał bzdury, to się dało jakoś przeżyć, np. powtarzając sobie, że już więcej się z nim widywać nie będzie trzeba.

Ale tego, co ja przeżyłam w tym tygodniu, to ja nie przeżyłam nigdy i nadal nie wiem czy była to ukryta gdzieś kamera, czy może zwykły, najzwyklejszy przypadek losu. 

Umówiłam się z chłopakiem z t******. W sumie po miesiącu zdawkowej wymiany zdań, kiedy zostałam wystawiona przez tamtego (a śmiałam się kiedyś, jeszcze z tamtym chłopcem, że recepta Joey’a na zrywanie przez urwanie od tak kontaktu jest beznadziejna, a tu proszę bardzo), a ten chłopiec spytał czy jednak bym się herbaty napiła, na wielkim wkurwie oczywiście się zgodziłam, bo hej, to znaczy wyjście z domu. Naszykowałam się, wyszykowałam i poszłam – jak zwykle będąc na miejscu przed czasem.  Wcześniej natomiast umówiłam się z kolegą, że poczekam na niego przed wejściem do kawiarni. No.

Stoję więc i czekam sobie przed tą kawiarnią, raz po raz patrząc na zegarek, kiedy podchodzi do mnie taki starszy pan, dziadziulek siwiutki wręcz, oblepia mnie wzrokiem od dołu do góry i pyta: „czy my przypadkiem byliśmy tu umówieni???”. W tym momencie ziemia się pode mną zapadła. Pomyślałam, że rany boskie ja co prawda nie mam pamięci do twarzy, co mu zaznaczyłam odpowiednio wcześniej, ale to na zdjęciach NA PEWNO nie był on, i kurwa za przeproszeniem, co robić!? Oczywiście jak maszyna zaczęłam wyrzucać z siebie, że NIE, NIE, NIE, NIE i szybko przebiegłam na drugą stronę ulicy chowając się w jakiejś cukierni i knując plan że może by uciec, że może mnie nie poznał na tyle by wiedzieć, że to ja, i że przecież nieraz czytałam w internecie, że kobiety z randek się ewakuują, więc to nic złego. 

Knuję dalej, już prawie wracam się na tramwaj i wtem, uwaga, dostaję wiadomość od chłopca. Że się, mianowicie, chwilę spóźni.

Spóźni się. 

SPÓŹNI SIĘ! 

Wróciłam więc, targana wielkimi emocjami pod tytułem może rzeczywiście najwyższa pora uważać na ludzi z internetu, a kiedy się pojawił i zaaferowana zaczęłam mu opowiadać swoja przygodę, jeszcze lekko się trzęsąc, on po prostu zaczął się śmiać 😉 . 

Gdyby nie fakt, że nazajutrz napisał mi że było fajnie i fajnie się rozmawiało, a od tamtej wiadomości minęło kilka dni i w zasadzie: cisza, to byłabym zła. Nie mam w zwyczaju błagać o czyjąś atencję; jestem fajna na tyle, by ktoś chciał spędzać ze mną czas z własnej nieprzymuszonej woli. Trochę jednak smutno, że w ciągu przeciągu dwóch czy trzech dni „straciłam” osoby z którymi jednak trochę rozmawiałam i trochę się przyzwyczaiłam. 

Tak czy siak, największym hitem tygodnia jest to, że byłam u pana promotora który chyba ma doktorat z łechtania ego swoich studentów, bo oto powiedział mi czytając te moje wypociny, na napisanie których miałam pół roku a pisałam oczywiście dzień przed, że „to bardzo mądre co pani piszę proszę pisać dalej” a jedynymi błędami, na jakie zwrócił uwagę to brak przecinka czy zdanie rozpoczęte od „a”. To chyba ten moment w którym mogę się cieszyć. 

Ach, jednak nie. Zapomniałam. Na pytanie, kto może być naszym recenzentem, odpowiedział, że opowiada się on za moim byłym panem promotorem. To kiedy ta obrona? 


5/21/2018

o szaleństwie i chłopcu i wszystkich nieszczęściach świata


Dobrałam się w ten weekend (bo miałam robić wiele innych rzeczy więc rozumiecie, #priorytety) do moich starych blogów, które gdzieś sobie w internecie z całym archiwum hulają (dzięki czemu nadrobiłam sześć lat swojego życia) i zatęskniłam za takim uwywnętrznianiem się. To znaczy mam wrażenie, że te kilka lat temu miałam większą swobodę w wyrażaniu swoich myśli, która później została zastąpiona przez rozwagę mówiącą coś w stylu „uważaj bo ktoś to przeczyta”. Jakby to powiedzieć, w tym momencie serio zwisa mi czy ktoś przeczyta to, co o nim myślę, bo może akurat wyjdzie to na lepsze nam obojgu. Drugą sprawą jest to, że kilka lat temu założyłam innego bloga, gdzie podpisuję się imieniem i nazwiskiem a nawet swoim zdjęciem rażę czytelników po oczach, więc mam nadzieję, że nikomu jakby nie chce się zagłębiać, a gdzie ona jeszcze jest. Tam. Wystarczy.

Tak czy siak chciałam powiedzieć, że pragnęłabym powrotu tego stanu rzeczy, bo jednak milej po latach czyta mi się długie wywody na temat tego jaki ten dzień był dramatyczny, niż „mam słaby humor”. Zobaczymy jak mi wyjdzie.

Nie wiem ile mnie znacie i jaką macie o mojej osobie wyrobioną opinię (to znaczy mam nadzieję, że jak najlepszą) niemniej chciałabym się przyznać do najbardziej szalonej rzeczy, jaką ostatnio zrobiłam. Otóż, uwaga, pofarbowałam się na różowo. Znaczy okej, nie całą głowę, a jedynie tak trochę, jednak na tyle trochę, że przez tydzień wyglądałam jak truskawka. Słodka truskawka która później zalała się łzami, że farba, że fryzjer, że profesjonalnie, że czemu tylko tydzień. Eksperyment się jednak udał, postanawiam robić więcej szalonych rzeczy, może w końcu zdam prawo jazdy? Temat wraca do mnie jak bumerang i może to właśnie ten odpowiedni moment by do niego przysiąść.

Na fali ostatnich szalonych uczynków, spotkałam się kilka razy z jednym chłopcem, tak mi się to określenie podoba że muszę go użyć, i w momencie w którym doszło do kolacji, wciśniętej mu w ręce róży która kosztującej o wiele za dużo jednak ładnie się prezentującej (jestem bardzo romantycznym typem człowieka bo pomyślałam jedynie jak ją zobaczyłam, że będę ją musiała nosić i to trochę mnie zasmuciło) okazało się, że propozycja – grzeczna i kulturalna i z możliwością złożenia odmowy – bycia osobą towarzyszącą jakby zniszczyła wszystkie lody, zaniechała wszystkich starań i o to powróciliśmy do lakonicznej wymiany zdań. Nie wiem tym samym czy znowu coś źle palnęłam (prawdopodobnie) czy możliwość powiedzenia „nie, dzięki nie lubię, nie chcę” jest naprawdę trudniejsza od zwodzenia drugiego człowieka. A było naprawdę miło, mieliśmy już nawet wspólne zdjęcia!  Szybko przyjmę porady odnośnie tego jak się nie przywiązywać. Tylko sprawdzone sposoby, pls!

Tak to już w życiu jest; różowe włosy się zmyły, utrzymywane na wodzy pozory się gdzieś rozwiały i ja już nie wiem, czy ja robię coś źle czy może jednak wszechświat skutecznie mi podpowiada, żebym została starą panną z kotami bądź psami. Trochę przykro.
(Z drugiej strony ktoś powiedział mi, że ta lakoniczność wynikać może z tego że lepiej dogadujemy się w realu, jednak nie wiem czy będzie mi to dane zbadać.)

A na dokładkę i już jakby wisienkę na tym przydługawym poście chciałam tylko powiedzieć, że oglądałam #royalwedding i jestem w takich emocjach i uczuciach, że oglądam filmiki na których Meghan i Harry mówią swoje przysięgi i ryczę jak głupia bo to było takie cudowne jak z bajki, i choć oczywiście w modzie jest teraz mówienie „oj jestem ponadto” to jakby ja nie jestem i chciałabym tak. Also. Do czego to doszło, że Harry (w moim odczuciu) jest tym przystojniejszym???  (okej wiem, że nie mam własnych problemów, ano właśnie mam bo okazało się że praca nie napisze się sama i jakby szukam zamienników; wesele w rodzinie królewskiej jest idealną odskocznią od beznadziejności tego, ze chłopiec mi nie odpisuje i jest mi przykro).

Więcej nudnych rozkmin w części następnej. See u!

5/04/2018

kwiecień plecień, maj nie wrzesień


Szukam odpowiedzi na pytanie gdzie minął mi kwiecień bo wydaje mi się, że przemknął gdzieś niepostrzeżenie, ukrył się za tymi promieniami słonecznymi co cieszyły oko i za jakąś swobodą która była czymś wspaniałym po tylu miesiącach (miałam napisać latach) ciemności i zimna.

Pogodzona z tym, że nie ma czegoś takiego jak wiosna, że od razu zostajemy wrzuceni w środek trzydziestostopniowych upałów myślę sobie, jak ty człowieku znajdziesz wenę do pisania pracy tej samej, którą niby masz skończyć do końca tego obecnego miesiąca. W zimę była wymówka, że za zimno na siedzenie przy biurku teraz, że za ciepło skoro za oknem i na zewnątrz tak ładnie.

Poważnie zastanawiam się więc nad zaczęciem kolejnego serialu żeby mieć jakąś sensowną wymówkę pod tytułem nie piszę bo wciągnęło mnie to i to, a nie że milionowy raz Przyjaciół (chociaż kto mi zabroni). Przy okazji tych ostatnich w głowie mam już prawie napisany tekst o tym jak bardzo nienawidzę Rossa i prawdopodobnie wylanie całego zła nastąpi jak mnie ktoś wkurzy (lojalnie ostrzegam).

Na horyzoncie szukanie kolejnego mieszkania i chęć zakopania się w łóżku tak przynajmniej do obrony (czyli już niedaleko).

Jak tam Wam minęła majówka? Oglądaliście coś fajnego, wartego obejrzenia?


3/31/2018

odczep się od mojej "nudności"


Na twitterze wywiązała się ostatnio dyskusja dotycząca tego, że ludzie, którzy nie lubią spontaniczności nawet nie wiedzą, co tracą, i tak im na niczym to (marne) życie zleci.

No chyba nie.

Dlaczego wciąż, żyjąc w tym przeklętym XXI wieku nie potrafimy zrozumieć, że nie mierzy się innych własną miarą?

Jestem akurat przedstawicielką ludzi nielubiących spontaniczności. Spontaniczność, niezaplanowane działania wyskakujące ot tak sobie gdzieś w środku dnia wywołują we mnie niepewność, przyprawiają o drżenie serca i migotanie myśli w głowie. Najbardziej lubię zaplanowany ciąg dnia, wydarzenia poukładane po kolei, świadomość tego co będę robiła za godzinę, dwie czy wieczorem. W trakcie gdy inni czerpią z życia garściami pakując się i w trzy minuty decydując się o przeprowadzce do innego miasta/państwa ja najbardziej cieszę się, że za trzy godziny zrobię to, później tamto, a w końcu wieczorem będę mogła zalec w łóżku z komputerem na kolanach.

Dlaczego ktoś, kto ma zupełnie inne spojrzenie na świat będzie mi mówił, że „życie ci minie”? To, jak żyję, co robię i jak spędzam czas wolny to tylko i wyłącznie moja sprawa i dopóki mi to nie przeszkadza, dopóki JA nie twierdzę, że rzeczywiście, mogłabym coś zmienić, nikt nie będzie mnie przekonywał, że jest inaczej.

Hej, cieszę się, że lubisz spontaniczne wyjazdy, wypady, życie. Niech Ci ono leci jak najlepiej potrafi. Odczep się jednak ode mnie i od mojej „nudności”. Mam się super! 😉

Tymczasem. Wesołego (ciepłego) Alleluja, smacznych (dużych) jajeczek i mokrego dyngusa!


3/17/2018

słowotok niekontrolowany


Ten tydzień był dziwny, trochę zagoniony, trochę leniwy i trochę taki pokrzepiający, bo włożyłam trampki (kij, że do zimowego płaszcza i kij, ż spod szalika ledwie wystawiała mi głowa) i przez chwilę pojawiła się w sercu nadzieja na wiosnę. Nadzieję szybko przykrył śnieg.

Mam kilka takich myśli z tego tygodnia, i miałam jakoś pisać o tym osobno ale pomyślałam, że jestem na to zbyt leniwa więc dzisiaj taki przemyśleniowy post wielotematyczny. Enjoy!

Na sam początek smutny wniosek: faceci to dno. Nie, żebym nie wiedziała tego wcześniej, jednak jak się sprawdza to na własnej skórze to jednak trochę człowiekowi szczęka opada. Co znaczy, że nadal z braku jakiejkolwiek rozrywki, dostarczam sobie jej poprzez tindera, i zaprawdę powiadam wam, że nawet jeżeli traficie na kogoś „normalnego” to znaczy, że dobrze się umie kamuflować i zaraz wyjdzie z niego prawdziwe „ja”. Tym razem, po trzech miesiącach niewidzenia się (och ten ciągły brak czasu!) spytałam czy może łaskawie ten czas posiada. No nie posiadał, wobec czego się pożegnałam kulturalnie wyznając, że skoro nie jest w stanie wygospodarować godziny, to ja nie będę fatygować. Chcecie prawdziwą ripostę? Oj, szanowny pan zabłyszczał stwierdzeniem, że przecież akurat jak ja byłam chora to miał czas, to więc moja wina (tego nie dodał ale wydedukowałam sama). Witki opadają!

Mówiła mama:  zacznij się spotykać z ludźmi poznanymi w realu. Jakby nie nauczyła się przez dwadzieścia cztery lata mojego życia, że ja z ludźmi to się dogaduję jedynie wtedy, kiedy z nimi piszę, wobec czego poznawanie ludzi w realu, przyjaciół choćby jest raczej niemożliwe. Większość tych, z którymi wciąż rozmawiam, i na których (tak mi się przynajmniej wydaje) mogę liczyć to ludzie poznani przez komputer i jakoś do tej pory żyję, nikt mnie nie zaszlachtował (dzięki temu że z domu wychodzę rzadko) i jest okej. W tym tygodniu znów poznałam taką osóbkę na żywo, tym razem poznaną na twitterze, i bardzo sprawnie obgadałyśmy sprawy tindera, sprawy uczelni… Poznajcie ludzi przez internet, nigdzie fajniejszych nie znajdziecie!

To akurat potwierdzone; jak chciałam nawiązać przyjaźń z byłą współlokatorką to skończyło się na tym, że wymieniła mi zamek w drzwiach i w trakcie sesji musiałam się wyprowadzić. Co prawda daleko się nie przeprowadziłam, bo jedynie na drugą stronę drogi, jednak do tej pory nie miałam jej okazji nigdzie spotkać nad czym trochę ubolewam. Nowa współlokatorka, niebo a ziemia, trzy lata młodsza jest jak na razie super. Czasem denerwuje mnie swoją grzecznością, przepraszaniem za zostawianie garów w zlewie (dżizas, też mam dnie kiedy mi się tego nie chce robić, więc nie robię), jednak jest pomocna wtedy, kiedy np. pytam czy opłaca się iść na ten wykład a ona stwierdza, że skoro mogę spać/oglądać seriale to się nie opłaca. Wiec nie idę. Takie wspieranie mi się podoba.

Z kolei problem ze znajomymi na uczleni jest taki, że z koleżankami znamy się pięć lat, to jest od licencjatu, bo na magisterkę poszłyśmy razem i to już jest ten moment znajomości, w którym znamy się jak łyse konie, znamy wszystkie swoje wymówki, i nadal jesteśmy takie leniwe i olewające jak na początku studiowania. To jest pokrzepiające, że nie tylko z człowiek taki leń.

Ten tydzień, kończąc powoli swoje wypociny był na tyle dobry, że dużo pisałam. Oczywiście miałam pisać magisterkę i rozdział by odwiedzić swojego ulubionego pana wykładowcę, wobec czego okazało się, że do napisania mam też wiele innych rzeczy. Recenzję serialu, którego nie chciało mi się oglądać, zapowiedzi innych pięciu seriali, w międzyczasie post o serialach na bloga i tak naprawdę do rozdziału porządnie przysiadłam we czwartek?, dobijając do stron dwudziestu i wysyłając go na mejla panu wykładowcy z czystego lenistwa i przedsiębiorczości: drukować 12 stron z obrazkami? N O P E.

Tym moja ostatnia refleksja jest taka że przez pana ulubionego promotora prawdopodobnie w najbliższym czasie popadnę w samozachwyt, bo jedyne uwagi jakie słyszę z jego strony to „PANI ALEKSANDRO NIE ZACZYNA SIĘ ZDAŃ OD ‘A’ ” więc jestem przekonana, że piszę zajebiście i nie jestem pewna czy nie powinnam dostać trochę krytyki. Rodzina powiedziała, że powinnam raz coś napisać do niego źle, nie starać się i zobaczyć, jak zareaguje ale ja nie jestem pewna czy chcę go zawieść. Choć on mnie zawodzi – po zmianie promotora, tym, że ten poprzedni strasznie nas piłował przez pół roku doświadczamy zupełnej olewki pod tytułem „jak coś napiszecie to przychodźcie, jak nie to nie marnujmy swojego czasu” i czy mój panie szanowny ulubiony promotorze, mógłby pan dać dedlajn żebym mogła przez chwilę być spokojna, że zdążę ze wszystkim na czas??

Dziękuję za uwagę, i przepraszam że tak się rozpisałam!




A, jeszcze jedno. Powiedzcie mi, że jesteście zdewastowani nową EPKĄ korteza, bo ja cierpię wierutnie, to jest dobijam się, bo przecież tego nigdy mało.

3/10/2018

wszystko przemija, muzyka nie


Kortez najlepiej smakuje w słuchawkach. Najlepiej wtedy, kiedy wraca się z tramwaju do domu, idzie się między blokami bacznie patrząc, czy ktoś za tobą idzie, czy to może wina zbyt dużej ilości przeczytanych kryminałów. Tak czy siak wiem, że wtedy smakuje o niebo lepiej niż w tramwaju, autobusie, w wielkim skupisku ludzi obserwujących każdy twój ruch, gest czy grymas. Nie, żebym podglądała innych ludzi. Ale jak się siedzi naprzeciw kogoś, zwraca się na takie rzeczy uwagę.

Na pierwszym i dotąd jedynym koncercie Korteza (nie wiem czemu, ale bardzo rozśmieszyło mnie jego nazwisko i imię – Łukasz zupełnie mi do niego nie pasuje) byłam dwa lata temu i pamiętam jak dziś, że byłam pod ogromnym wrażeniem. Wiecie, okazuje się, że na scenie stoi sobie człowiek i sobie śpiewa, z zamkniętymi oczami i to trafia do ludzi, którzy się w niego wpatrują i przejmują tą energię, dzielą między siebie i po prostu cieszą się z chwili. Co nie jest bez znaczenia, że przecież chodziłam na inne koncerty innych zespołów i ta energia była zupełnie nie do porównania – gdzie na happysadzie się skacze i się cieszy, a na Kortezie się stoi i słucha.

Trochę sprawę i mój związek z Kortezem zepsuł fakt, że koncert i cała moja faza na niego przypadała na czas, w którym widywałam się z TOK-iem.  Skojarzenie nie najlepsze, przywołujące do głowy zbyt wiele myśli. Chodziłam do niego wieczorem, z tymi piosenkami w słuchawkach, opowiadałam mu o koncercie, że „wiesz, i on obok mnie przeszedł, podpisał płytę i wiesz, w ogóle WOW”. Wiem, że to się  nie powtórzy. Coś w deseń nie ma dwóch podobnych nocy, co jest dołującym uczuciem nawet jeśli postanawiam to wyprzeć z pamięci. Więc teraz niezależnie od płyty, piosenki, stroju czy nastroju, wszystko kojarzy się z jednym.

Ale to na swój sposób też dobre, bo przecież pamiętam, że było fajnie i może też nie ma co szaleć, że o, panu mówię do widzenia.

Po co ten post, za bardzo nie wiem – chyba potrzebowałam wyrzucić z głowy to, co mi w niej siedzi za każdym razem gdy słyszę Kominy czy Ćmę barową. Tego się już nie zmieni, wspomnień się nie wyprze, po prostu fajny to był okres. Dużo się zmieniło, niewiele zachowało (ach, ten gumowy krokodyl na suficie) i tak jakoś. Muzyka została. To chyba coś znaczy? 😉


Natomiast ironią losu jest to, że jakoś Ten Od Kota wciąż mi się w głowie panoszy, a to nie jest dobre.


i tak bym płonął, ciut mniej dosłownie
dla twej miłości nie chcę się stopić
ale odpalić mógłbym pochodnie
jak białą pościel w zielone loki... 


3/03/2018

Szanowna Pani Wiosno

Szanowna Pani Wiosno,


ja wiem, że klimat szaleje, że zima jest kapryśna, a ludzie są okropni. Ja to wszystko wiem i z wszystkich okoliczności zdaję sobie sprawę. Mam jednak jedno malutkie pytanie. Kiedy zamierzasz, Szanowna Wiosno, do nas przyjść? Bo ogólnie rzecz biorąc sprawa wygląda tak, że jak nie zobaczę słońca i nie poczuję jakiejś porządnie dodatniej temperatury to oszaleję. I mówię to, leżąc drugi tydzień w łóżku, bo choróbsko – jeszcze w dodatku niezidentyfikowane – to jest okropność i ja błagam o litość. Znaczy, wiesz, Wiosno. Przyjdź, daj trochę słoneczka, kwiatów i nadziei.  Przyjdź, zanim wszyscy pogłupiejemy.

(Tym samym przywołuję akcję przywołaj wiosnę, organizowaną przez parę lat przez Besię, i dzielę się z Wami znalezionymi przeze mnie zdjęciami kwiatów.  Znalezionych na tumblrze. Wiosno, przybywaj!)





























1/16/2018

happy birthday to me

Historia lubi się powtarzać, to jest, urodziny znów przyszły, ja znów się czuję o rok starsza, w głowie nadal fuczy to samo fiubździu, i domyślam się, że zaraz wszystko wróci do szarej rzeczywistości, to jest do etapu, że będę narzekała że już za rok ćwierćwiecze, i że świat zwariował, że ja chociaż młodo wyglądam (ale to też już nie za bardzo bo moja grzywka siwieje i trochę mam z tego powodu kompleksy), a tak w zasadzie to człowiek ma tyle lat na ile się czuje, a ja się czuję tak na 21 i dziękuję bardzo, do widzenia 😉

W zeszłym roku napisałam 23 „mądre rady”, i myślałam nawet przez chwilę (albowiem czasem zdarza mi się kalać myśleniem) żeby w tym roku zrobić to samo ale chyba nic mądrzejszego nie mam do powiedzenia. To chyba prawda, że im człowiek starszy tym w głowie większe siano 😉

Nie wiem, czego mogłabym sobie życzyć na ten rok – może tego, żeby nie zwariować, żeby się nie przejmować i żeby mieć wyjebane na ludzi, którzy mają wyjebane na mnie, bo to jakby do niczego nie prowadzi – wieczne martwienie się kimś, kto cię ma w poważaniu. Wyrzucić kilka osób z głowy też byłoby miło, trochę wyluzować, napisać pracę i się obronić, pozdawać wszystko w terminie. Może poukładać sprawy sercowe chociaż tego się nie da zaplanować, stety niestety. Zacząć pisać codziennie po trochu, czytać więcej książek, żeby te sześćdziesiąt ogarnąć, skończyć prawko (ileż można),  nauczyć się chodzić samej do kina, przekonać się do sypanej herbaty, no, widać, mogłabym wymieniać długo.

Są jednak rzeczy ważne i ważniejsze. 

Życzę na ten dzień i na każdy kolejny, sobie  i każdej Was z osobna samych dobrych ciasteczek, od których nie można oderwać wzroku :D 





* przynajmniej tyle mam z życia. mogę się paczeć ile chcę! 

pozdrawia, 24letnia L.