Na twitterze wywiązała się ostatnio dyskusja dotycząca tego,
że ludzie, którzy nie lubią spontaniczności nawet nie wiedzą, co tracą, i tak
im na niczym to (marne) życie zleci.
No chyba nie.
Dlaczego wciąż, żyjąc w tym przeklętym XXI wieku nie
potrafimy zrozumieć, że nie mierzy się
innych własną miarą?
Jestem akurat przedstawicielką ludzi nielubiących spontaniczności.
Spontaniczność, niezaplanowane działania wyskakujące ot tak sobie gdzieś w
środku dnia wywołują we mnie niepewność, przyprawiają o drżenie serca i migotanie
myśli w głowie. Najbardziej lubię zaplanowany ciąg dnia, wydarzenia poukładane
po kolei, świadomość tego co będę robiła za godzinę, dwie czy wieczorem. W
trakcie gdy inni czerpią z życia garściami pakując się i w trzy minuty
decydując się o przeprowadzce do innego miasta/państwa ja najbardziej cieszę
się, że za trzy godziny zrobię to, później tamto, a w końcu wieczorem będę
mogła zalec w łóżku z komputerem na kolanach.
Dlaczego ktoś, kto ma zupełnie inne spojrzenie na świat
będzie mi mówił, że „życie ci minie”? To, jak żyję, co robię i jak spędzam czas
wolny to tylko i wyłącznie moja sprawa
i dopóki mi to nie przeszkadza, dopóki JA nie twierdzę, że rzeczywiście, mogłabym
coś zmienić, nikt nie będzie mnie przekonywał, że jest inaczej.
Hej, cieszę się, że lubisz spontaniczne wyjazdy, wypady,
życie. Niech Ci ono leci jak najlepiej potrafi. Odczep się jednak ode mnie i od
mojej „nudności”. Mam się super! 😉
Tymczasem. Wesołego (ciepłego) Alleluja, smacznych (dużych)
jajeczek i mokrego dyngusa!
Ten tydzień był dziwny, trochę zagoniony, trochę leniwy i
trochę taki pokrzepiający, bo włożyłam trampki (kij, że do zimowego płaszcza i
kij, ż spod szalika ledwie wystawiała mi głowa) i przez chwilę pojawiła się w
sercu nadzieja na wiosnę. Nadzieję szybko przykrył śnieg.
Mam kilka takich myśli z tego tygodnia, i miałam jakoś pisać
o tym osobno ale pomyślałam, że jestem na to zbyt leniwa więc dzisiaj taki
przemyśleniowy post wielotematyczny. Enjoy!
Na sam początek smutny wniosek: faceci to dno. Nie, żebym
nie wiedziała tego wcześniej, jednak jak się sprawdza to na własnej skórze to
jednak trochę człowiekowi szczęka opada. Co znaczy, że nadal z braku
jakiejkolwiek rozrywki, dostarczam sobie jej poprzez tindera, i zaprawdę
powiadam wam, że nawet jeżeli traficie na kogoś „normalnego” to znaczy, że
dobrze się umie kamuflować i zaraz wyjdzie z niego prawdziwe „ja”. Tym razem, po
trzech miesiącach niewidzenia się (och ten ciągły brak czasu!) spytałam czy
może łaskawie ten czas posiada. No nie posiadał, wobec czego się pożegnałam
kulturalnie wyznając, że skoro nie jest w stanie wygospodarować godziny, to ja
nie będę fatygować. Chcecie prawdziwą ripostę? Oj, szanowny pan zabłyszczał
stwierdzeniem, że przecież akurat jak ja byłam chora to miał czas, to więc moja
wina (tego nie dodał ale wydedukowałam sama). Witki opadają!
Mówiła mama: zacznij
się spotykać z ludźmi poznanymi w realu. Jakby nie nauczyła się przez dwadzieścia
cztery lata mojego życia, że ja z ludźmi to się dogaduję jedynie wtedy, kiedy z
nimi piszę, wobec czego poznawanie ludzi w realu, przyjaciół choćby jest raczej
niemożliwe. Większość tych, z którymi wciąż rozmawiam, i na których (tak mi się
przynajmniej wydaje) mogę liczyć to ludzie poznani przez komputer i jakoś do
tej pory żyję, nikt mnie nie zaszlachtował (dzięki temu że z domu wychodzę rzadko)
i jest okej. W tym tygodniu znów poznałam taką osóbkę na żywo, tym razem poznaną
na twitterze, i bardzo sprawnie obgadałyśmy sprawy tindera, sprawy uczelni…
Poznajcie ludzi przez internet, nigdzie fajniejszych nie znajdziecie!
To akurat potwierdzone; jak chciałam nawiązać przyjaźń z
byłą współlokatorką to skończyło się na tym, że wymieniła mi zamek w drzwiach i
w trakcie sesji musiałam się wyprowadzić. Co prawda daleko się nie
przeprowadziłam, bo jedynie na drugą stronę drogi, jednak do tej pory nie
miałam jej okazji nigdzie spotkać nad czym trochę ubolewam. Nowa współlokatorka,
niebo a ziemia, trzy lata młodsza jest jak na razie super. Czasem denerwuje
mnie swoją grzecznością, przepraszaniem za zostawianie garów w zlewie (dżizas,
też mam dnie kiedy mi się tego nie chce robić, więc nie robię), jednak jest
pomocna wtedy, kiedy np. pytam czy opłaca się iść na ten wykład a ona stwierdza,
że skoro mogę spać/oglądać seriale to się nie opłaca. Wiec nie idę. Takie
wspieranie mi się podoba.
Z kolei problem ze znajomymi na uczleni jest taki, że z
koleżankami znamy się pięć lat, to jest od licencjatu, bo na magisterkę poszłyśmy
razem i to już jest ten moment znajomości, w którym znamy się jak łyse konie,
znamy wszystkie swoje wymówki, i nadal jesteśmy takie leniwe i olewające jak na
początku studiowania. To jest pokrzepiające, że nie tylko z człowiek taki leń.
Ten tydzień, kończąc powoli swoje wypociny był na tyle dobry,
że dużo pisałam. Oczywiście miałam pisać magisterkę i rozdział by odwiedzić
swojego ulubionego pana wykładowcę, wobec czego okazało się, że do napisania
mam też wiele innych rzeczy. Recenzję serialu, którego nie chciało mi się oglądać,
zapowiedzi innych pięciu seriali, w międzyczasie post o serialach na bloga i
tak naprawdę do rozdziału porządnie przysiadłam we czwartek?, dobijając do
stron dwudziestu i wysyłając go na mejla panu wykładowcy z czystego lenistwa i
przedsiębiorczości: drukować 12 stron z obrazkami? N O P E.
Tym moja ostatnia refleksja jest taka że przez pana ulubionego
promotora prawdopodobnie w najbliższym czasie popadnę w samozachwyt, bo jedyne
uwagi jakie słyszę z jego strony to „PANI ALEKSANDRO NIE ZACZYNA SIĘ ZDAŃ OD ‘A’
” więc jestem przekonana, że piszę zajebiście i nie jestem pewna czy nie
powinnam dostać trochę krytyki. Rodzina powiedziała, że powinnam raz coś
napisać do niego źle, nie starać się i zobaczyć, jak zareaguje ale ja nie
jestem pewna czy chcę go zawieść. Choć on mnie zawodzi – po zmianie promotora,
tym, że ten poprzedni strasznie nas piłował przez pół roku doświadczamy
zupełnej olewki pod tytułem „jak coś napiszecie to przychodźcie, jak nie to nie
marnujmy swojego czasu” i czy mój panie szanowny ulubiony promotorze, mógłby
pan dać dedlajn żebym mogła przez chwilę być spokojna, że zdążę ze wszystkim na
czas??
Dziękuję za uwagę, i przepraszam że tak się rozpisałam!
A, jeszcze jedno. Powiedzcie mi, że jesteście zdewastowani nową EPKĄ korteza, bo ja cierpię wierutnie, to jest dobijam się, bo przecież tego nigdy mało.
Kortez najlepiej smakuje w słuchawkach. Najlepiej wtedy,
kiedy wraca się z tramwaju do domu, idzie się między blokami bacznie patrząc,
czy ktoś za tobą idzie, czy to może wina zbyt dużej ilości przeczytanych
kryminałów. Tak czy siak wiem, że wtedy smakuje
o niebo lepiej niż w tramwaju, autobusie, w wielkim skupisku ludzi
obserwujących każdy twój ruch, gest czy grymas. Nie, żebym podglądała innych
ludzi. Ale jak się siedzi naprzeciw kogoś, zwraca się na takie rzeczy uwagę.
Na pierwszym i dotąd jedynym koncercie Korteza (nie wiem
czemu, ale bardzo rozśmieszyło mnie jego nazwisko i imię – Łukasz zupełnie mi
do niego nie pasuje) byłam dwa lata temu i pamiętam jak dziś, że byłam pod
ogromnym wrażeniem. Wiecie, okazuje się, że na scenie stoi sobie człowiek i
sobie śpiewa, z zamkniętymi oczami i to trafia do ludzi, którzy się w niego wpatrują
i przejmują tą energię, dzielą między siebie i po prostu cieszą się z chwili.
Co nie jest bez znaczenia, że przecież chodziłam na inne koncerty innych
zespołów i ta energia była zupełnie nie do porównania – gdzie na happysadzie
się skacze i się cieszy, a na Kortezie się stoi i słucha.
Trochę sprawę i mój związek
z Kortezem zepsuł fakt, że koncert i cała moja faza na niego przypadała
na czas, w którym widywałam się z TOK-iem. Skojarzenie nie najlepsze, przywołujące do głowy
zbyt wiele myśli. Chodziłam do niego wieczorem, z tymi piosenkami w
słuchawkach, opowiadałam mu o koncercie, że „wiesz, i on obok mnie przeszedł,
podpisał płytę i wiesz, w ogóle WOW”. Wiem, że to sięnie powtórzy. Coś w deseń nie ma dwóch podobnych nocy, co jest dołującym
uczuciem nawet jeśli postanawiam to wyprzeć z pamięci. Więc teraz niezależnie
od płyty, piosenki, stroju czy nastroju, wszystko kojarzy się z jednym.
Ale to na swój sposób też dobre, bo przecież pamiętam, że
było fajnie i może też nie ma co szaleć, że o, panu mówię do widzenia.
Po co ten post, za bardzo nie wiem – chyba potrzebowałam
wyrzucić z głowy to, co mi w niej siedzi za każdym razem gdy słyszę Kominy czy Ćmę barową. Tego się już nie zmieni, wspomnień się nie wyprze, po
prostu fajny to był okres. Dużo się zmieniło, niewiele zachowało (ach, ten gumowy
krokodyl na suficie) i tak jakoś. Muzyka została. To chyba coś znaczy? 😉
Natomiast ironią losu jest to, że jakoś Ten Od Kota wciąż mi
się w głowie panoszy, a to nie jest dobre.
ja wiem, że klimat szaleje, że zima jest kapryśna, a ludzie
są okropni. Ja to wszystko wiem i z wszystkich okoliczności zdaję sobie sprawę.
Mam jednak jedno malutkie pytanie. Kiedy zamierzasz, Szanowna Wiosno, do nas
przyjść? Bo ogólnie rzecz biorąc sprawa wygląda tak, że jak nie zobaczę słońca
i nie poczuję jakiejś porządnie dodatniej temperatury to oszaleję. I mówię to,
leżąc drugi tydzień w łóżku, bo choróbsko – jeszcze w dodatku niezidentyfikowane
– to jest okropność i ja błagam o litość. Znaczy, wiesz, Wiosno. Przyjdź, daj
trochę słoneczka, kwiatów i nadziei. Przyjdź, zanim wszyscy pogłupiejemy.
(Tym samym przywołuję akcję przywołaj wiosnę, organizowaną przez
parę lat przez Besię, i dzielę się z Wami znalezionymi przeze mnie zdjęciami
kwiatów. Znalezionych na tumblrze. Wiosno, przybywaj!)