Kortez najlepiej smakuje w słuchawkach. Najlepiej wtedy,
kiedy wraca się z tramwaju do domu, idzie się między blokami bacznie patrząc,
czy ktoś za tobą idzie, czy to może wina zbyt dużej ilości przeczytanych
kryminałów. Tak czy siak wiem, że wtedy smakuje
o niebo lepiej niż w tramwaju, autobusie, w wielkim skupisku ludzi
obserwujących każdy twój ruch, gest czy grymas. Nie, żebym podglądała innych
ludzi. Ale jak się siedzi naprzeciw kogoś, zwraca się na takie rzeczy uwagę.
Na pierwszym i dotąd jedynym koncercie Korteza (nie wiem
czemu, ale bardzo rozśmieszyło mnie jego nazwisko i imię – Łukasz zupełnie mi
do niego nie pasuje) byłam dwa lata temu i pamiętam jak dziś, że byłam pod
ogromnym wrażeniem. Wiecie, okazuje się, że na scenie stoi sobie człowiek i
sobie śpiewa, z zamkniętymi oczami i to trafia do ludzi, którzy się w niego wpatrują
i przejmują tą energię, dzielą między siebie i po prostu cieszą się z chwili.
Co nie jest bez znaczenia, że przecież chodziłam na inne koncerty innych
zespołów i ta energia była zupełnie nie do porównania – gdzie na happysadzie
się skacze i się cieszy, a na Kortezie się stoi i słucha.
Trochę sprawę i mój związek
z Kortezem zepsuł fakt, że koncert i cała moja faza na niego przypadała
na czas, w którym widywałam się z TOK-iem. Skojarzenie nie najlepsze, przywołujące do głowy
zbyt wiele myśli. Chodziłam do niego wieczorem, z tymi piosenkami w
słuchawkach, opowiadałam mu o koncercie, że „wiesz, i on obok mnie przeszedł,
podpisał płytę i wiesz, w ogóle WOW”. Wiem, że to się nie powtórzy. Coś w deseń nie ma dwóch podobnych nocy, co jest dołującym
uczuciem nawet jeśli postanawiam to wyprzeć z pamięci. Więc teraz niezależnie
od płyty, piosenki, stroju czy nastroju, wszystko kojarzy się z jednym.
Ale to na swój sposób też dobre, bo przecież pamiętam, że
było fajnie i może też nie ma co szaleć, że o, panu mówię do widzenia.
Po co ten post, za bardzo nie wiem – chyba potrzebowałam
wyrzucić z głowy to, co mi w niej siedzi za każdym razem gdy słyszę Kominy czy Ćmę barową. Tego się już nie zmieni, wspomnień się nie wyprze, po
prostu fajny to był okres. Dużo się zmieniło, niewiele zachowało (ach, ten gumowy
krokodyl na suficie) i tak jakoś. Muzyka została. To chyba coś znaczy? 😉
i tak bym płonął, ciut mniej dosłownie
dla twej miłości nie chcę się stopić
ale odpalić mógłbym pochodnie
jak białą pościel w zielone loki...
jako muzyczna fanka rozumiem Ciebie w punkt ;) Korteza lubię za szczerość, jego muzyka naprawdę do mnie trafia.
OdpowiedzUsuńJest bardzo autentyczny w tym, co robi.
UsuńNA samym początku nie mogę wręcz nie napisać o wyglądzie szablonu, że podoba mi się :) Uwielbiam w sumie minimalizm. Obrazek-nagłówek świetny. Wracając jednak do wpisu to... muzyka zawsze z nami zostanie tak samo jak wspomnienia, a ludzie będą się zmieniać. Niestety.
OdpowiedzUsuńMiło/ść
Dziękuję <3 O taki efekt mi właśnie chodziło :)
UsuńZnaczy to, że ludzie się zmieniają, to dobrze, bo kto chciałby całe życie stać w miejscu. Ale no, czasem nie wszystko idzie po naszej myśli.
Wyślesz mi zaproszenie do Twojego bloga? :) Mój e-mail to n.pierwiastek.nielad@gmail.com
Kortez to nie moja bajka nie wiem może wydaje mi się zupełnie obcy
OdpowiedzUsuńw ogóle ostatnio tak przeglądając youtube’a to doszłam do wniosku, że polska scena muzyczna odżywa :) w sensie, że można znaleźć naprawdę spoko perełki i aż ciężko uwierzyć, że to nasze rodzime :)
OdpowiedzUsuńbo się przyzwyczailiśmy do tego, że nasze to jedynie disco polo :) a jest coraz lepiej :)
Usuńchyba tak. taka polska mentalność - wieczne krytykowanie, narzekanie i niedocenianie :D
Usuń