Głupio zacząć wpis od tekstu, że mam doświadczenie w spotykaniu się z ludźmi z internetu. Jakkolwiek by to jednak nie brzmiało, jest to prawdą, i muszę Wam powiedzieć, że te pierwsze spotkania nie były nigdy takie (bardzo) złe. Dużo wypitych herbat, kilka kaw, kilka piw, ile przegadanych godzin to nawet człowiek nie zliczy. Do tej pory obyło się jednak bez żadnych wtop, to znaczy: produkt zazwyczaj zgadzał się z opisem, a że marudził i gadał bzdury, to się dało jakoś przeżyć, np. powtarzając sobie, że już więcej się z nim widywać nie będzie trzeba.
Ale tego, co ja przeżyłam w tym tygodniu, to ja nie przeżyłam nigdy i nadal nie wiem czy była to ukryta gdzieś kamera, czy może zwykły, najzwyklejszy przypadek losu.
Umówiłam się z chłopakiem z t******. W sumie po miesiącu zdawkowej wymiany zdań, kiedy zostałam wystawiona przez tamtego (a śmiałam się kiedyś, jeszcze z tamtym chłopcem, że recepta Joey’a na zrywanie przez urwanie od tak kontaktu jest beznadziejna, a tu proszę bardzo), a ten chłopiec spytał czy jednak bym się herbaty napiła, na wielkim wkurwie oczywiście się zgodziłam, bo hej, to znaczy wyjście z domu. Naszykowałam się, wyszykowałam i poszłam – jak zwykle będąc na miejscu przed czasem. Wcześniej natomiast umówiłam się z kolegą, że poczekam na niego przed wejściem do kawiarni. No.
Stoję więc i czekam sobie przed tą kawiarnią, raz po raz patrząc na zegarek, kiedy podchodzi do mnie taki starszy pan, dziadziulek siwiutki wręcz, oblepia mnie wzrokiem od dołu do góry i pyta: „czy my przypadkiem byliśmy tu umówieni???”. W tym momencie ziemia się pode mną zapadła. Pomyślałam, że rany boskie ja co prawda nie mam pamięci do twarzy, co mu zaznaczyłam odpowiednio wcześniej, ale to na zdjęciach NA PEWNO nie był on, i kurwa za przeproszeniem, co robić!? Oczywiście jak maszyna zaczęłam wyrzucać z siebie, że NIE, NIE, NIE, NIE i szybko przebiegłam na drugą stronę ulicy chowając się w jakiejś cukierni i knując plan że może by uciec, że może mnie nie poznał na tyle by wiedzieć, że to ja, i że przecież nieraz czytałam w internecie, że kobiety z randek się ewakuują, więc to nic złego.
Knuję dalej, już prawie wracam się na tramwaj i wtem, uwaga, dostaję wiadomość od chłopca. Że się, mianowicie, chwilę spóźni.
Spóźni się.
SPÓŹNI SIĘ!
Wróciłam więc, targana wielkimi emocjami pod tytułem może rzeczywiście najwyższa pora uważać na ludzi z internetu, a kiedy się pojawił i zaaferowana zaczęłam mu opowiadać swoja przygodę, jeszcze lekko się trzęsąc, on po prostu zaczął się śmiać 😉 .
Gdyby nie fakt, że nazajutrz napisał mi że było fajnie i fajnie się rozmawiało, a od tamtej wiadomości minęło kilka dni i w zasadzie: cisza, to byłabym zła. Nie mam w zwyczaju błagać o czyjąś atencję; jestem fajna na tyle, by ktoś chciał spędzać ze mną czas z własnej nieprzymuszonej woli. Trochę jednak smutno, że w ciągu przeciągu dwóch czy trzech dni „straciłam” osoby z którymi jednak trochę rozmawiałam i trochę się przyzwyczaiłam.
Tak czy siak, największym hitem tygodnia jest to, że byłam u pana promotora który chyba ma doktorat z łechtania ego swoich studentów, bo oto powiedział mi czytając te moje wypociny, na napisanie których miałam pół roku a pisałam oczywiście dzień przed, że „to bardzo mądre co pani piszę proszę pisać dalej” a jedynymi błędami, na jakie zwrócił uwagę to brak przecinka czy zdanie rozpoczęte od „a”. To chyba ten moment w którym mogę się cieszyć.