Przez pięć lat wszystko było odkładane na później. Po sesji
jeśli nie tej to następnej, po obronie jednej czy drugiej, jak już napiszę tę
pracę albo nauczę się na ten egzamin. A w ogóle to wtedy, jak już skończę te
studia. To wtedy na pewno.
Tydzień temu wydrukowałam pracę by móc patrzeć się na
przecudną okładkę pod tytułem jestem leniem patentowanym i pracę pisałam w
tydzień, nie podoba mi się bo wiem, że mogłabym ją napisać lepiej aczkolwiek
jestem dumna, że nie będę musiała tego więcej czytać i na to patrzeć.
Tak naprawdę ostatnie dwa tygodnie były tak bardzo na
wariackich papierach, że bardziej się nie dało. Trzy egzaminy pod rząd, z
których żaden nie poszedł tak jak miał, bo ten co siał największy postrach poszedł
najlepiej a ten, którego nikt się nie obawiał bo „przecież on nie chce zrobić
nam na złość” to jednak niezdany i trzeba go było poprawiać. W tygodniu
oczywiście w którym powinnam złożyć pracę do dziekanatu (zdążyłam, w
przedostatnim dniu dziesięć minut przed zamknięciem sekretariatu). Później się
okazało, że wpłata za dyplom idzie jakoś średnio, M. postanowił że praca jest
jednak ważniejsza niż godzinne spotkanie, a ja wyprowadziłam się z mieszkania z
bólem serca żegnając najfajniejszą współlokatorkę.
Później jedna impreza, drugi wyjazd i w zasadzie od
poniedziałku próbuję ogarnąć życie PO i jakoś średnio mi idzie bo wiem, co powinnam
robić (szukać pracy, mieszkania) a widzę co robię (to znaczy: nic, jeśli nie
liczyć spania i oglądania filmików na instagramie). Miałam wrócić do nauki norweskiego/szwedzkiego,
zacząć czytać te książki co się kłębią na regale a wydawnictwa się odzywają, że
szanowna pani, kiedy recenzje?, a tak naprawdę włączę telewizor, simsy, wyjdę
do ogrodu i dnia nie ma.
Dzisiaj poznałam termin obrony. Po niej się ogarnę. Obiecuję.
ogarniesz się, ogarniesz :)
OdpowiedzUsuńpomyślnej obrony!
okularnicawkapciach.wordpress.com